Prolog

902 52 3
                                    

- Clave wysłało kogoś, żeby postawić wyrok.- Isabelle wbiegła do pokoju brata, zdyszana. Zamknęła za sobą drzwi i usiadła obok Aleca na jego łóżku.- Nie zrobiłeś tego w złych intencjach i każdy z nas to wie. Zostaniesz NAJWYŻEJ zawieszony na jakiś czas.

- To miało być pocieszające?- zapytał. Izzy uśmiechnęła się bez cienia wesołości i przytuliła brata. Próbowała zachować zimną krew, ale w głebi duszy czuła smutek i bezradność. Moża nawet powiedzieć, że rozpacz. Nie mówiła tego na głos, bo, i ona, i Alec wiedzieli, że najprawdopodobniej jej brat zostanie pozbawiony run i zmuszony do życia z przyziemnymi za to co wydarzyło się wczoraj w nocy.
                      * * *
- Alison...- Scott wyglądał tak, jakby miał się zaraz rozpłakać.

- Przykro mi, Scott. Mój tata i ja musimy zmienić miejsce zamieszkania. Beacon Hill nie jest już dla nas bezpieczne.- wytłumaczyła mu Allison.

- Przecież... Ja nie pozwoliłyby ci zrobić krzywdy. Twojemu tacie też.

- Scott, dobrze wiesz, że na niektóre rzeczy nie masz wpływu. Ja też. Dajmy na przykład to, że nie mam jeszcze osiemnastu lat i jestem zależna od mojego ojca. Jeżeli on powie: "Jutro rano wyjeżdżamy do Nowego Jorku", to znaczy, że jutro rano wyjeżdżamy do Nowego Jorku. I tyle. A jak skończe osiemnaście lat, wrócę, obiecuje.- zakończyła i pocałowała Scotta. Potem odwróciła się z wahaniem i wyszła z jego pokoju, podążając w strone wyjścia...
                       * * *
- Muszę zauważyć, wysoki sądzie, czy jak wy się tam nazywacie- wtrącił Magnus Bane, który pełnił rolę obrońcy Aleca.- że te absurdalne oskarżenia są niesłuszne. Przyziemni, odłużeni przez czar jakiegoś Czarownika, zaczęli świrować i rzucać się na wszystkich. W dodatku ich wygląd bardzo przypominał wygląd Wyklętych.

- To była impreza Halloweenowa.- zauważyła członkini Clave, która prowadziła rozprawę.- Przyziemni, jak co roku przebierali się w głupie stroje. Z raportów wynika, że wasi "Wyklęci" to była grupka przyjaciół udających Zombie.

- A jak pani wyjaśni ich zachowanie?

- Magia Czarownika to niegłupi pomysł, ale równie dobrze mogli być odłużeni zwykłymi narkotykami.

- Jestem pewna, że to były runy użyte na przyziemnych.- wtrąciła się Izzy.- Gdy próbowaliśmy ich obezwładnić, zauważyłam na ręce jednego z nich runę Anioła.

- Wszystkie wasze zeznania zostaną spisane. W każdym razie: z raportó wynika, że oskarżony Alexander Ligtwood umyślnie zabił pięciu przyziemnych, co jest sprzeczne prawu. Po pięcio-minutowej naradzie zapadnie wyrok...

Wszyscy z wyjątkiem trzech osób decydujących, opuścili salę rozpraw. Alec i Izzy usiedli na krzesłach przed salą. Niestosowne było teraz pocieszanie i mówienie: "Wszystko będzie dobrze..." skoro każdy wiedział, że nie będzie.
Po pięciu minutach na salę został wezwany Alec. Był tam zaledwie pare minut, a gdy wyszedł, już wszyscy wiedzieli jak sprawy się potoczyły.

Alec tylko spojrzał na siostrę bezradnym wzrokiem i ruszył w stronę wyjścia z Instytutu. Wyszedł na zewnątrz i już chciał zejść po schodkach, ale nagle wszystko dookoła zawirowało i doszedł do wniosku, że woli nie ryzykować schodzeniem po schodach, jeśli ma przeczucie, że z nich spadnie, więc usiadł na najwyższym stopniu.
 
Właśnie stracił pracę, rodzinę i przyjaciół. Oddał swoją stelę, która ulegnie zniszczeniu, a w skutek tego wszystkie runy znikną. Nie jest już Nocnym Łowcą, nie zabije ani jednego demona, nie uratuje nikogo. Nie zobaczy już więcej swojego łuku. Nie strzeli z niego. Ostatecznie doszedł do wniosku, że jego życie właśnie straciło sens.
                      * * *
Wczorajszy wieczór był dla Allison okropny. Musiała pożegnać się z przyjaciółmi i swoją największą miłością. A teraz właśnie wchodzi do nowego mieszkania w Nowym Jorku. Nawet nie miała głowy, żeby się rozpakować. Wypiła kawę w nowej kuchni i wyszła przejść się po ulicach Nowego Jorku...
                      * * *
Późnym wieczorem Alec zabrał swoje rzeczy i wyszedł z Instytutu nie żegnając się z nikim. Jednak jego siostra była na tyle inteligentna, że zorientowała się co Alec chce zrobić. A raczej czego nie chce robić. Zamieszania, niezręcznej atmosfery.

- Alec, gdzie ty, do cholery idziesz?- zapytała, wychodząc za nim z budynku Instytutu.

- A gdzie mam iść? Matka przyszła do mnie do pokoju i podała nowy adres, dowód i tak dalej. Nie powiedziała nic "nieoficjalnego". Na kilometr widać, że cała sytuacja idzie jej na rękę. I że chce się mnie już pozbyć.

- Pomyśl, co ty wogóle mówisz! Każdy jest zdruzgotany całą sytuacją! Ale co mamy zrobić? Dobrze wiesz, że rodzice nie pokażą, jak im przykro, wręcz przeciwnie.

- Nie oczekuję tego.- zakończył, odwrócił się i ruszył w stronę miasta. Izzy zaszła mu drogę i rzuciła się bratu na szyję. Łzy zaczęły mimowolnie spływać po jej twarzy.

- Nie chce, żebyś wyjeżdżał.- jęknęła Isabelle.

- Nigdzie nie wyjeżdżam.- zaśmiał się Alec i pogładził siostrę po włosach.- Będę cztery stacje metra dalej. Zawsze możesz wpaść, zresztą mamy telefony.

- To nie to samo. Zawsze byłeś obok, pracowaliśmy razem... Clave ma gówno do gadania!

- Dobrze wiesz, że ma dużo do gadania...

- Cicho, dla mnie ma gówno do gadania.- odsunęła się od brata, a na jej twarzy pojawił się lekki uśmiech. Alec zaśmiał się, jeszcze raz uścisnął siostrę i ruszył w stronę metra.

Teraz siedział sam w swoim nowym mieszkaniu, aż cztery stacje metra od przyjaciół i rodziny. Niby mało, a jednak dla niego zbyt dużo.

Mimo to, może jednak jakoś mu się to spodoba. Od teraz nie będzie już Aleciem, tylko Alexem. Będzie chodził do trzeciej liceum i dorywczo uczył młodsze, przyziemne dzieci posługiwania się łukiem, na strzelnicy i pozna nowe osoby. Nie będzie tak źle. Musiał tylko się wczuć w nowe życie.

Mimo iż Alec mieszkał w Nowym Jorku, nie znał go aż tak dobrze jak powinien. Postanowił więc przejść się po okolicy.
                      * * *
Allison przez dwie godziny chodziła po parku w tę i z powrotem, zastanawiając się co innego miałaby teraz robić? Jest weekend, szkoły nie ma. A jak pierwszy dzień w nowej szkole wypada dopiero w poniedziałek, w takim razie dopiero w poniedziałek pozna nowe osoby. Teraz nie zna tu nikogo. Więc jest zdana na siebie.

Usiadła na jednej z ławek w parku. Ławki były ustawione przy krawężnikach chodnika i ścieżki rowerowej, po lewej i prawej stronie. Allison usiadła po prawej. Jakiś chłopak w tym samym czasie po lewej. Wysoki, dobrze zbudowany, o szmaragdowo-niebieskich oczach widocznych z daleka i kruczoczarnych włosach opadających mu na czoło. Był ubrany w czarną bluzę z kapturem i ciemne jeansy. Mimo to Allison zauważyła na jego szyji blady, ledwowidoczny znak.

Łatwo wyjaśnić, czemu Allison zwróciła na niego szczególną uwagę, wśród tylu innych ludzi. Mimo czarnego ubioru przypominał Anioła- kogoś kogo uroda jest rzadkością...
-------
Prolog skończony, mam nadzieję, że zachęci Was do daleszego czytania.

Arrows || A. & A.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz