Kołysanka dla Siostry ✔︎

188 15 16
                                    


Dla tej, której oczy zamglił oddech śmierci.

Zbyt młodo.

Zbyt brutalnie.

***

Stare, kamienne nagrobki odcinały się na tle, oświetlonego księżycowym blaskiem, nieba. Srebrzysta aureola uświęcała częściowo pokruszone płyty, nadając im złowieszczy, nieregularny kształt. Niczym kły albo pazury, przebijały się przez warstwę ziemi i szczerzyły w rozpaczliwej tęsknocie za światem. Albo bezgłośnej wściekłości. Jakby zmarli, których obrazy zatarły się w pamięci żywych, przypominali w ten sposób o swoim istnieniu w swym ostatnim akcie woli.

Na ziemi słaniały się groteskowe, powykrzywiane cienie. Czarne, aksamitne, pełzały po ubitej, wilgotnej ziemi, między nadgryzionymi przez czas kamieniami. Większość z nich podążała, by połączyć się z ciemną rzeką i dotrzeć do ujścia – majestatycznego dębu, dumnie górującego nad zrujnowanymi mogiłami. Cichy strażnik, budzący lęk swoimi nagimi, powykręcanymi boleśnie konarami.

Cmentarz przepełniony był ciszą, tak gęstą i ciężką, że aż nierzeczywistą. Przygniatającą swym niemym krzykiem. Nawet kruki, świadkowie i wysłannicy śmierci, milczały. Wypatrywały czegoś, nasłuchiwały, a ich półotwarte dzioby zwrócone były w jedną stronę.

Tuż pod dębem, skryta w jego cieniu, stała samotna postać. Jej nieruchoma, szczupła sylwetka, spowita czernią ubrań, nie odznaczała się zbytnio od panującego wokół półmroku. Długie włosy falowały leciutko na ledwie wyczuwalnym wietrze, który nieśmiało wysuszał łzy spływające po bladych policzkach. Wyglądała jak zjawa, niespokojny duch, nawiedzający miejsce schyłku swojej epoki. Kobieta nie mogła mieć więcej jak trzydzieści pięć lat, lecz jej oczy, choć błyszczące, ziały pustką; były to oczy osoby, która zbyt wiele zła widziała w swoim życiu.

Postać powoli uniosła rękę i wyciągnęła ją w stronę nagrobka, który wyróżniał się od innych - nie był jeszcze zniszczony przez bezlitosny czas. Gdy ją cofnęła, na jego wierzchu siedział mały, pluszowy miś; szary, z czerwoną kokardką przywiązana przy nieistniejącej szyi, smutnym spojrzeniem drobnych guziczków i melancholijnym uśmiechem.

Kobieta poruszyła ustami, mrucząc coś cichutko, jakby bała się naruszyć panującą wokół ciszę. Nie, nie mruczała. Śpiewała, a śmielszy już, wręcz zachłanny wiatr, spijał słowa z jej warg i niósł je dalej.

„Zaśnij już, oczka zmruż

Wyrusz w podróż w światy snów..."

Kruki zastygły w bezruchu, milczały. Pluszowy miś uśmiechał się smutno.

***

„Niech Ci się przyśnią miejsca bajkowe,

Złociste rzeki, domki lukrowe..."

Niebo ocieka szkarłatem; jak wino, jak krew. Czarny pęcherz słońca wisi nade mną, nieprzyjazny, ohydny; nie przynosi nadziei, tylko przerażenie. Czy to w ogóle słońce? Odrywam od niego wzrok, rozglądam się.

Gdzie jestem?

Ogromny most; żelazna, miejscami przeżarta rdzą konstrukcja, którego koniec wrzyna się w horyzont. Powietrze jest nieruchome, gorące, duszne, śmierdzące czymś słodkawym. Czuję metaliczny posmak na języku. Z wysiłkiem przełykam ślinę; smak nasila się, atakuje kubki smakowe z podwójną intensywnością. Żołądek skręca się w proteście, kurczy i rozkurcza w konwulsjach, w końcu zgina ciało wpół i wyrzuca z siebie wszystko przez przełyk. Z odrazą patrzę na nieregularną plamę wymiocin pod bosymi stopami.

Nieznośny szum w głowie rozsadza czaszkę od wewnątrz. Skąd ten dźwięk?

Na drżących kolanach podchodzę do barierki, chcąc znaleźć w niej oparcie. Jestem zlana zimnym potem, błędnik szaleje, nie mogę nawet ustać na nogach. Opieram się brzuchem o poręcz i lekko wychylam, z desperacją szukając choć odrobiny świeżego powietrza. Zachłystuję się napastliwym swądem, zupełnie tak, jakbym wąchała... bogowie! Krew, rzeka kwi! Gęstej, bulgoczącej, ciemnej, tętniczej. Widzę, jak czerwone pęcherzyki powietrza podpływają na wierzch i pękają, uwalniając kolejną dawkę smrodu.

Tym razem wymiociny nie wydają się tak ohydne.

Bądź szybka jak wiatr, wolna jak ptak,

Z radością przemierzaj wspaniały świat..."

Płonę!

Żywy ogień pali płuca, zachłystuję się powietrzem, choć wciąż mi go braknie. Nie mogę oddychać, coś mocno ściska mnie za gardło, dławi i dusi. Ratunku!

Płoną również mięśnie, wszystkie, bez wyjątku. Mimo to wiem, że muszę biec. W głowie kołaczą myśli: Uciekaj, uciekaj! Ile tchu, ile sił w nogach! Ratuj się! On Cię zabije! ZGINIESZ!

Przerażenie.

Same uśmiechy, przyjazne twarze,

Niech Ci się sama Radość ukaże..."

Stuk, stuk, STUK...

Stwórco, czego on chce? Czemu mnie goni? Dlaczego chce mnie zabić? Za co? Za co? Przecież w całym swoim dwunastoletnim życiu nikomu nie zrobiłam krzywdy! Nigdy!

Pot zalewa mi oczy. Potykam się, odwracam szybko przez ramię. Jest tuż za mną! Idzie powoli, niespiesznie, tupiąc obcasami; pewny, że nie zdołam uciec.

Stuk, stuk...

Zapukał do naszych drzwi kilka dni temu, prosił o pomoc. Przyjechał z innego kraju, z drugiego końca globu. Był zagubiony. I bardzo miły. Śmiał się z nami przy kolacji.

A teraz? Nawet przez łzy widzę, jak rozciąga usta w uśmiechu, lecz oczy jego pozostają zimne. Wpija się we mnie spojrzeniem intensywnym, twardym, zapowiadającym coś mrocznego. Te oczy... przerażają mnie najbardziej. To nie są oczy należące do człowieka, lecz do bestii w obliczu swej ofiary.

Stuk, stuk...

Most się kończy, ścieżka do wolności urywa się gwałtownie, jest tylko rzeka gęstego szkarłatu. Nie ma innej drogi, nie ma nadziei, nie ma, nie ma...

A potem? Potem jest tylko ból. I przerażenie. I wstyd.

I jego nieregularny, charczący oddech.

I nicość.

***

Kruki nerwowo zatrzepotały skrzydłami, gdy melodia się urwała. Chciały usłyszeć kołysankę do końca.

Postać załkała przejmująco, drżącą ręką napisała ponownie na nagrobku: Kochanej siostrzyczce. Urywany szept nie podjął melodii.

- W śnie byłam tobą. Pokazałaś mi, co się wtedy z tobą stało i kto mi cię odebrał. Dałaś mi odpowiedź, której z taką desperacją szukałam, wskazałaś cel.

Chmury przesłoniły księżyc, świat pogrążył się w mroku; wiatr zerwał się gwałtownie , szarpiąc włosy i słowa kobiety. Kruki zakrakały przeraźliwie, poderwały się do lotu.

- Znalazłam go. Jestem pewna, że to on. – Głos nabrał twardego brzmienia, metalicznego, pewnego. – Wiem, że musiałaś czekać wiele lat, ale w końcu zapłaci za to, co ci zrobił. A wtedy będziesz mogła zaznać spokoju... Ja również.

Kobieta wstała powoli, spojrzała ze smutkiem na grób i sięgnęła do kieszeni. Księżyc znów wyjrzał na chwilę zza chmur, odbił się od czarnej, lśniącej powierzchni metalu i zniknął ponownie.

Pluszowy miś odprowadził ją wzrokiem, wciąż się uśmiechając.

IvF4Dsh6w

MyśliStos (Opowiadania krótkie) ✔︎Where stories live. Discover now