Można żyć inaczej ✔︎

74 7 5
                                    


 Podupadła fabryka płyt winylowych, stojąca na uboczu małego miasteczka, lata swojej świetności miała już dawno za sobą. Wydawało się mało prawdopodobne, aby ktokolwiek z żywych pamiętał, jak bezustannie wypluwała z siebie czarne krążki z czerwonym kółkiem na środku, które przecież dla tak wielu ludzi nie były jedynie sprasowanymi kawałkami tworzywa. Uważali oni, że w tych wijących się wokół środka zagłębieniach, w magiczny sposób zaklęte zostały zlepki najskrytszych uczuć i emocji – tęsknoty oraz radości z powrotów, rozpaczy oraz nadziei, nienawiści oraz miłości. A wszystko to ubrane w melodie – skoczne, melancholijne, radosne, wirtuozyjne, lecz zawsze chwytające za serca lub zapraszające dusze do tańca. Dla tych ludzi były one tajemniczymi opowieściami, świadkami epok, a także dziedzictwem kultury dla dzieci i wnuków.
Lecz przyszłe pokolenie odrzuciło dar, nie doceniło jego znaczenia. Skazało fabrykę na pastwę bezlitosnego czasu i kapryśnej pogody. Teraz stała samotnie w obrębie wysokiego muru, zakończonego zwojami drutu kolczastego. Wydawało się, że wstrzymała oddech, zatrzymując tym samym czas, wypełniając przestrzeń pustką, bezsensownością; jakby była stworzona tylko po to, aby trwał w niej gorączkowy proces produkcji, której już nie było. Opuszczona i zapomniana przez wszystkich, otoczona ziemią niczyją, na której nie chciało urosnąć ani źdźbło trawy, ani najnędzniejszy krzaczek, na kształt tych pustynnych, które potem toczą się, popychane wiatrem; kompletnie nic. Tylko sucha, spękana, czarna ziemia, z wystającymi gdzieniegdzie patykami i ostro zakończonymi kamieniami. Nawet promienie słońca nie potrafiły tchnąć choćby odrobiny życia w to przeklęte miejsce.
Dla ośmioletniego Kiriego fabryka była jednak czymś więcej, niż kupą gruzów, odpadających tynków i nieustannym wyciem wiatru w pomieszczeniach, których broniły jedynie żałosne skrawki szyb, szczerzących się w witrynach, jakby próbowały przestraszyć wiatr samym swoim wyglądem. Bezskutecznie. Bezustanny szum, świst oraz wycie, przywodziło na myśl nieszczęśliwe dusze, błąkające się po padole łez, zamiast stać w kolejce po odkupienie w krainie wiecznej szczęśliwości.
Tych kilkaset metrów kwadratowych przestrzeni, przypominającej post-apokaliptyczną widokówkę, było dla chłopca całym światem, którego granicę wyznaczał gruby, wysoki na trzy metry, mur z brudnej, czerwonej cegły. Kiri nie wiedział, co jest za tą barierą. Jego wyobraźnia, uśpiona lub zabita przez nędzę i samotność, milczała. Wiedział jednak, że nie może wyjść. Nigdy. Mama mówiła, że jeśli kiedykolwiek opuści fabrykę, choćby na chwilę, źli ludzie go zabiorą i już nie wróci. A Kiri bał się tego, jak niczego na świecie. Mama była jedyną osobą, którą znał, z którą rozmawiał i przy której czuł się bezpiecznie. Poza tym, był przecież grzecznym chłopcem.
Ośmioletnie dziecko nie było świadome, że jest imigrantem, uciekającym przed przeszłością i ukrywającym się przed prawem w tej zimnej ruderze; że jego mama wychodziła nocami poza obręb murów, by kraść lub ciałem zarabiać na chleb; że powinien chodzić do szkoły, gdzie spotkałby inne dzieci. Nie wiedział, że fabryka, którą nazywał domem, była jego więzieniem.
Lecz najgorsze było to, że nikt mu jeszcze nie pokazał, że można żyć inaczej.


***


Koślawy rysunek, wyryty na murze z czerwonej cegły, przedstawiał dwie postaci bez twarzy – jedną większą, ubraną w trójkąt udający spódnicę, drugą mniejszą, z patyczkowatym ciałem – trzymające się za ręce. Nie było na nim drzew, kwiatów, zwierząt, radości. Kiri, z umorusaną twarzą i wystawionym językiem, dociskając w skupieniu ostrą krawędź kamienia do muru, nie wiedział, czym one są. Może poza radością, którą odczuwał od czasu do czasu, na przykład wtedy, gdy mama wyczarowała mu cukierka. Bo tak naprawdę była wróżką, tylko nie mogła często używać swojej mocy.
Wielkość muru i pustka dookoła sprawiały, że drobnej budowy chłopiec, ubrany w zbyt duże, zniszczone i brudne łachmany, wydawał się jeszcze mniejszy. W pewnym momencie, usłyszał podniesiony głos. Nie należał do matki, a przecież tylko oni tutaj mieszkali. Spłoszony, odwrócił się w kierunku fabryki i w jednym z wybitych okien dostrzegł swoją rodzicielkę z jakimś mężczyzną. Kiri wiedział, że to nie jego ojciec – w końcu widział tego drugiego na starej fotografii, przechowywanej w skrytce, gdzie znajdowały się najcenniejsze przedmioty, pamiątki z przeszłości, która była dla niego równie obca, co fascynująca.
Mężczyzna krzyczał na matkę, potem złapał ją za włosy z tyłu głowy i przyciągnął do siebie. Kiri pobiegł, ile sił w swoich krótkich nóżkach, choć za duży sweter plątał mu się między nogami. Widział, jak mężczyzna wpycha swój język w usta mamy. Potem polizał ją po szyi, by w końcu ją ugryźć, wytłaczając z jej gardła jęk bólu. Dlaczego on to robi? Chce ją zjeść? Potwór! Ten który zawsze czaił się w ciemnościach, wybitych oknach, załomach murów! Ten, co z ukrycia sapał i dyszał, łaził za Kirim, gdy ten chciał pójść w nocy do wychodka. To na pewno on!
Zanim jednak Kiri przybiegł z odsieczą, potwór zniknął, zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu. Mama spojrzała na synka, po czym równie szybko odwróciła wzrok, wbijając go w zalegający na podłodze pył. Zaszlochała raz i drugi. Kiri, nie wiedząc, co począć, złapał za matczyną spódnicę, a jego orzechowe, nieproporcjonalnie duże oczy w stosunku do delikatnej twarzy, napełniły się łzami bezsilności. Skoro mama płakała, on również.


***


Ludzie lubią poranki. Mogą skarżyć się i narzekać na konieczność wczesnego wstania z łóżka, wielość i bezsensowność obowiązków, brak motywacji do pokonywania nowych wyzwań, jednak jutrzenka wiąże się zawsze z nadzieją i iskierką niecierpliwej radości, charakterystycznej dla wszelkiego oczekiwania. Takiej, jaką przepełnione są dzieci w gwiazdkowy poranek. Jedni wyobrażają sobie, że w końcu Fortuna spojrzy na nich łaskawie i w całej swej wspaniałomyślności obdarzy zwycięskim kuponem w grze liczbowej; drudzy nie mogą się doczekać, by wziąć codzienność za rogi; inni mają nadzieję spotkać miłość swego życia; niektórzy sądzą, że oto nadszedł dzień, w którym ich życie diametralnie się zmieni; a pozostali chcą natomiast przekonać się po prostu, czy ten dzień będzie lepszy od poprzedniego. Przykłady można mnożyć w nieskończoność, lecz jedno jest pewne – absolutnie wszyscy na coś mają nadzieję, czegoś oczekują.
Dni Kiriego mijały. Tak po prostu. Tak łudząco do siebie podobne, jak krople wody albo jak ziarnka maku. Nie przynosiły nic nowego, ciekawego, sensownego. Poranek, popołudnie, wieczór... wszystko jedno. Tylko noc się wyróżniała. Była jak metafizyczny stwór – nie można go zobaczyć, choć wyczuwasz jego złowieszczą obecność. I boisz się, tak bardzo się boisz. Bo im bardziej coś jest nieznane, tym większym przerażeniem nas wypełnia.
Ale przyszedł ten dzień. Dzień, który zmienił wszystko. W opuszczonej fabryce Kiri znalazł książkę. Nie wiedział, skąd się wzięła i kiedy się pojawiła. Może ktoś ją wrzucił przez mur, może specjalnie zostawił, nieistotne. Otworzył ją i ujrzał mnóstwo czarnych robaczków na szaro-białym tle. Nie miał pojęcia, co oznaczały. Ale były tam również obrazki, wiele obrazków, które chłopiec rozumiał. Chłopiec z mamą i tatą, chłopiec bawiący się z jakimś zwierzęciem, chłopiec z innymi dziećmi... Tyle rzeczy, o których opowiadała mu mama i jeszcze więcej takich, których nie potrafił nazwać. Z wypiekami na twarzy, chłonął i zapamiętywał wszystko.
Tego dnia Kiri dowiedział się, że można żyć inaczej.
Spędził cały dzień i następny, wertując kolejne strony książki, wracając do tych już obejrzanych. W końcu podszedł do muru z czerwonej cegły, tym razem bez kawałka kamienia. Spojrzał na niego i uśmiechnął się radośnie.
Najbardziej na świecie pragnę jednego: zobaczyć, co jest po drugiej stronie.

MyśliStos (Opowiadania krótkie) ✔︎Where stories live. Discover now