02

1.4K 179 47
                                    


Nowy Jork, jakiś czas później

          Styczniowy mróz, który panował jeszcze kilka godzin wcześniej, powoli malał, co nie oznaczało, że temperatura miała zamiar się podnieść wyżej niż dziesięć stopni Celsjusza i że przenikliwy wiatr nagle stał się przyjemny. Markus przeklinał w myślach matkę naturę, która zdecydowanie musiała żywić do niego jakiś uraz. Najpierw robi go Błędem i pozbawia możliwości godnego życia, a następnie sprowadza powiewy tak silne, że przenikliwe zimno przedostawało się z łatwością nawet przez jego grubą bluzę. Zdecydowanie zazdrościł Olivierowi puchowej kurtki i żałował kilku życiowych wyborów, które doprowadziły go do marznięcia w drodze na prawdopodobną śmierć z rąk Archanioła. Któryś raz z rzędu pociągnął nosem i potarł czerwone policzki, żeby jakoś się ogrzać.
          – To tutaj. – Blondyn zatrzymał się nagle i wskazał na szarawą kamienicę. – Kto by pomyślał, że mieszka ledwo przecznicę od ciebie. Może coś ją przyciągnęło? – Uśmiechnął się zadziornie. – Młode Błędy często ciągnie do poprzednich, w końcu jakoś cię poznałem.
          – Czyżbyś nagle lepiej się poczuł, że tak gębę szczerzysz? Po prostu tam wejdźmy. – Prychnął, a potem jeszcze dodał cicho: – I oby cię łeb znowu rozbolał.
          – Ej!
          – Ekhem. – Usłyszeli za sobą. – Zagradzacie mi drogę, mieszkam tu.
Jak na zawołanie obrócili się, by zobaczyć ognistorudą dziewczynę z masą piegów na nosie i markotnym wyrazem twarzy. I tak, zdecydowanie Markus spotkał ją wcześniej tego dnia. Zaczynał powoli rozumieć, dlaczego to właśnie ona była jedyną sąsiadką oprócz pani Bergson, którą jakoś kojarzył. Tylko dlaczego nie wykrył tego wcześniej?
          – Cherlin! – zawołał może zbyt radośnie Olivier, rozpoznając ją.
          – Uhh... Znamy się? – zapytała zdziwiona i zmarszczyła lekko brwi, powoli cofając jedną nogę.
          – Zależy, co przez to rozumiesz. Osobiście się nie znamy, za to mamy ze sobą wiele wspólnego. – Uśmiechnął się, nie tracąc humoru.
Przez kilka sekund poruszała ustami, jednak nic nie mówiąc. Zacisnęła trzęsące dłonie na trzymanych przez nią siatkach, a przez jej myśli przebiegały tysiące możliwych scenariuszy i możliwości. Odetchnęła głębiej, chcąc dodać sobie trochę pewności siebie. Uśmiechnęła się sztucznie.
          – Może wejdziecie? – mruknęła w końcu Ruda, jak ją zaczął w myślach nazywać Markus.
          Trzymała w drżących dłoniach siatkę z zakupami oraz dwie książki ze zniszczonymi okładkami i widocznie pożółkłymi stronami. Kultura prawdopodobnie wymagała, żeby jej z nimi pomógł, ale nie miał nawet najmniejszego zamiaru i tylko pocierał o siebie zziębnięte ręce. Dziewczyna podeszła bliżej drzwi i skinęła głową na Oliviera, zapewne chcąc, by je otworzył. Blondyn na początku zupełnie nie zrozumiał, o co jej chodziło, ale po krótkiej chwili podbiegł i przekręcił gałkę.
          – Idź pierwszy – powiedziała lekko do czarnowłosego chłopaka, uśmiechając się przy tym dziwnie miło. Ale kim byłby on, odmawiając szybszemu wejściu do ciepłego pomieszczenia? Ruszył przodem, nawet się nie zastawiając.
          A wtedy stało się coś niespodziewanego. Cherlin rzuciła w nich wszystkim, co trzymała i pobiegła ile sił w nogach wzdłuż ulicy, starając się przy tym nie potknąć o rozwiązane sznurówki zimowych butów. Ciemnoczerwony szalik powiewał na wietrze i gdyby na szybko go nie poprawiła, to zleciałby z jej szyi.
          Markus i Olivier stali jeszcze przez dłuższą chwilę koło kamienicy, próbując zrozumieć, co właściwie się stało. Jednak gdy tylko otrząsnęli się z tymczasowego szoku, pobiegli za Rudą. Nie przejmowali się zupełnie porozwalanymi przed drzwiami rzeczami, o które zapewne potknie się pierwsza wychodząca z budynku osoba i kilka kolejnych.
           – A miało być tak pięknie – mruknął niewyraźnie młodszy z nich.
           – Z kobietami nigdy nie może być prosto. – Drugi westchnął zrezygnowany, przyspieszając i ciągnąc za rękaw bluzy przyjaciela.
           Starali się nie stracić dziewczyny z oczu, omijając przy tym zdezorientowanych przechodniów, kosz i  drzewa posadzone na skrawkach ogrodzonej ziemi. Jednak ona jakby na przekór im poruszała się nienaturalnie szybko, nawet z rozsznurowanymi butami. To było dla nich kompletnie zaskakujące, nie mówiąc już o i tak zdziwionych osobach dookoła. Markus nigdy nie posądziłby tak niepozornej, dość drobnej osoby o taką prędkość i zwinne ruchy. A już szczególnie nie Cherlin, którą znał tylko z wpadania na niego w tłumie. Podobno tak działał nagły skok adrenaliny, ale dlaczego się ich wystraszyła? Przecież powiedzieli jej, że są tacy sami jak ona. Tym, kim ona. Nie potrafił tego zrozumieć.
           W końcu praw fizyki stało się zadość, a Ruda potknęła się o własne sznurówki i poleciała jak długa na chodnik, omal nie uderzając brodą o bruk. Zamiast tego zdążyła desperacko podeprzeć się dłońmi. Starła je przy tym do krwi przez wytworzony pęd i jęknęła cicho z bólu. To przypominało jej upadki z dzieciństwa, już dawno nie miała okazji, by tak pędzić i nie zwracać uwagi na ludzi obok. Nie myśląc więcej, szybko wstała i powstrzymała się od przetarcia jeansów z brudu, by móc biec dalej. Jednak było za późno. Markus i Olivier właśnie łapali ją za ramiona i odciągali na bok, aby nie wydać się jeszcze bardziej podejrzanym dla innych.
           – Puśćcie mnie! – warknęła, szamotając się i próbując wyrwać. – I tak nic wam nie powiem!
           – Spokój, jeszcze jakiś glina usłyszy – syknął wyższy chłopak, przyciskając ją do ściany budynku. – A chyba nie chcesz, żeby przez przypadek zorientowali się, że mamy fałszywe papiery, co?
           – Chwila... Mamy? – Zdziwiła się, ale zaraz potrząsnęła głową. – Nie wiem, o czym mówicie. Przeprowadziłam się tutaj z Harrison, żeby studiować. Nie mam żadnych nielegalnych dokumentów. – Spojrzała hardo w ciemnoszare oczy.
           Olivier zaśmiał się cicho.
           – Ależ oczywiście, kochanie. – Uśmiechnął się pobłażliwie. – A ja mam dwadzieścia dziewięć lat i w życiu nie byłem w Norwegii.
           – A n-nie? – zająknęła się, niezbyt rozumiejąc i gubiąc wcześniejszą pewność.
           Pokręcił głową zrezygnowany.
           – Nowi są tak banalnie prości do złamania. Jestem naprawdę zdziwiony, że nie dają sobie z wami rady. Czego do cholery uczy was Feliks? Znajdowania ciepłego mieszkanka w Nowym Jorku? To miasto jest przecież tak cholernie oczywiste – mówił bardziej do siebie niż do niej.
           – I tutaj mieszkasz – dopowiedział jego przyjaciel złośliwie i zaraz jęknął z bólu.
Cherlin korzystając z ich nieuwagi, postanowiła kopnąć trzymającego ją mężczyznę w piszczel i spróbować się wyrwać. Niestety dla niej pomimo bólu dłonie Markusa nadal mocno zaciskały się na jej przedramionach i przytrzymywały ją przy ceglanej ścianie. Prychnęła, mrużąc przy tym powieki.
           – Uważaj, Ruda, bo Aniołki staną się twoim najmniejszym problemem – zagroził chłopak, przybliżając do niej swoją twarz i patrząc prosto w jej oczy.
           O dziwo nie były one zlęknione, a całkowicie zdecydowane. Dziewczyna wyglądała, jakby miała zamiar zaraz kopnąć go ponownie, tym razem w bardziej strategiczne miejsce.
           – Starczy! Zachowujecie się jak dzieci. Mamy teraz większe problemy. – Blondyn próbował ich uspokoić, widząc, że mają zamiar zaraz rzucić się sobie nawzajem do gardeł. – Stoimy prawdopodobnie bez kamuflaży, w środku East Village, w momencie, gdy Archanioł jest najbardziej aktywny.
           – Uhh, chwila, jesteście... Znaczy wy to też... No wiecie! – Plątała się w swoim pytaniu, próbując nie użyć właściwej nazwy. Wiedziała, że zawsze mogą być podsłuchiwani. Szczególnie teraz, gdy ruszyła nowa fala. Choć może jej ostrożność była zbyteczna, i tak zbyt wiele wcześniej powiedzieli. Do głowy przychodziła jej tylko jedna myśl: „Cholera”.
           – Księżniczka wreszcie zajarzyła! – Markus parsknął śmiechem i w końcu ją wypuścił. – A teraz pójdziesz grzecznie z nami. Mamy do pogadania.
           – Dobra... Powiedzmy, że wam wierzę – stwierdziła w końcu, puszczając mimo uszu uwagę chłopaka.
           – No i świetnie! – powiedział radośnie Olivier, od razu się rozchmurzając. – Czarny, do ciebie jest bliżej.
           – Jasne, świetnie, nie ma sprawy – mruknął niezbyt zadowolony, ale ruszył do swojego mieszkania, włócząc przy tym nogami. Jak obrażone dziecko. Ale zrzucił ten fakt na nawracający stopniowo ból głowy, przemarznięcie, zmęczenie i irytację rudowłosą osóbką. Zazwyczaj był zdecydowanie chłodniejszą, ale za to bardziej irytującą wszystkich wokół wersją siebie.
           Ich wędrówka przebyta w ciszy, nie licząc tu zadawanych przez Oliviera, radosnych pytań i jego zagadywań, które i tak zostawały bez odzewu, nie trwała wyjątkowo długo. Markus mieszkał zaledwie kilka ulic od dziewczyny. Po drodze mijali spieszących się wiecznie ludzi, którzy nie mieli nawet czasu zerknąć na zegarek, a co dopiero dopatrzyć się w trójce młodych dorosłych  kogoś podejrzanego. Jednak pomimo to, chyba już z przyzwyczajenia, ukrywali swoje twarze jak najbardziej i starali się przemykać gdzieś bokiem. Nie zwracać na siebie uwagi. Może właśnie dlatego Nowy Jork był tak dobrym dla nich miejscem i przyciągał nowe Błędy. Mnóstwo tu zapracowanych ludzi, studentów, turystów i nowych mieszkańców. Łatwiej wtopić się w tło, niż w jakiejś wiosce, w której każdy się zna.
           Markus przekręcił klucz w zamku w prawie wypadających z zawiasów drzwiach i wszedł pierwszy do środka, pocierając zziębnięte kończyny. Za nim ruszyła pozostała dwójka. Rzucił jakieś wymuszone przeprosiny o bałagan, wskazując im jednocześnie krzywo przykręcony do ściany wieszak. Właściwie nie rozumiał, dlaczego akurat tutaj się przywlekli. Mało miejsca, artystyczny nieład na podłodze, w tym rozbite tego poranka oliwki, i zero jakichkolwiek nowoczesnych urządzeń. Nie licząc czajnika i mikrofali, bez nich by nie przeżył. Gdzie miałby przecież gotować parówki i smażyć jajecznicę?
           Błędy nie mogły mieć telefonów, komputerów, telewizji i najlepiej radia także. Archanioł mógłby ich przecież podsłuchać przez nie w każdej chwili. Czasem korzystali tylko z kafejek internetowych, w których i tak nie zabawiali nigdy więcej niż raz albo dwa, lub słuchali muzyki z walkmanów. W sumie to nie byłoby ich nigdy stać na coś takiego jak smartfon lub płaski ekran. Starali się pracować w małych, nieważnych dla nikogo miejscach oraz mieszkać w jakichś zapuszczonych norach lub kamienicach pełnych studentów. Omijali, jak tylko mogli szpitale, komisariaty i inne instytucje rządowe. Wieczne życie na początku wydawało im się takie cudowne, dopóki nie poznali strachu z nim związanego.
           Prawdopodobnie jedynym wyjątkiem od tych reguł był Olivier, ale jemu jako człowiekowi, który już swoje przeszedł, wydawało się wszystko jedno. Miał przecież na karku dziewięćdziesiąt osiem lat i co najmniej dwie trzecie z tego spędził w ciele dwudziestodziewięciolatka. Zwiedził każdy z kontynentów, zna kilkanaście języków i był świadkiem wielu złych i dobrych zdarzeń przeszłości. W normalnych okolicznościach już dawno leżałby w ziemi i wąchał kwiatki od spodu lub bawił swoje prawnuki w bujanym fotelu. A tak nie znał już spokoju, miłości, przywiązania i poczucia bezpieczeństwa. Nie miał rodziny, nie miał nikogo oprócz Czarnego, ale on też niedawno się w jego życiu pojawił. Nie jedna osoba o silnej woli dawno popadłaby w depresję, a on nadal był i chociaż teoretycznie cieszył się i walczył o przeżycie.
           – Więc... Rozgośćcie się czy coś, czujcie jak w domu i tak dalej... – zagadnął Markus, odsuwając stopą kilka odłamków szkła. – A tak najlepiej to niczego nie dotykajcie i szybko się wynieście.
           – Jak zwykle milusi. – Olivier parsknął śmiechem i spojrzał na nieco zagubioną dziewczynę. – Nie przejmuj się nim, Cherlin, on już taki jest. Siadaj. – Wskazał na kanapę.
           – Bierzesz trochę zbyt poważnie „czuj się jak u siebie w domu”, ludzie to mówią, żeby być miłym, nie dosłownie – powiedział pod nosem młodszy chłopak i przetarł twarz dłońmi. – Nie ważne. – Tym razem odezwał się już głośniej. – Jesteś nam potrzebna.
           – Ja?
           – Nie, Święty Walenty. Jasne, że ty! – sarknął. – Widziałaś x0 kilka dni temu, a tak się składa, że w naszym wspólnym interesie jest odnalezienie go, więc nam pomożesz.
           – Co? Ale jak ty to sobie wyobrażasz? – Podniosła się gwałtownie ze swojego miejsca. – Nie wiem, gdzie byliśmy, nie znam jego tożsamości, nic mi nie mówił do cholery!
           – Spokojnie, tym zajmę się ja. Musisz tylko się zgodzić – odezwał się Olivier, uśmiechając się pocieszająco.
           – Tak właściwie nie masz wyboru, inaczej bez działającego cały czas kamuflażu zginiemy. A ty jesteś priorytetem Aniołków – dodał Markus i wzruszył ramionami, chcąc wywrzeć wrażenie osoby, której nic nie obchodziło.
           – Dobra, okej... – Potarła ramię ze zdenerwowania. – Jak chcecie go znaleźć?
           – Niech się twoja rozczochrana o to nie martwi, najpierw trzeba załatwić transport do jednego z moich znajomych. Potem się zobaczy. – Blondyn wyszczerzył się, a przy jego oczach pojawiły się delikatne zmarszczki.
           – Czyli nie masz planu, ale próbujesz zgrywać pewnego, świetnie – rzucił jego przyjaciel, krzyżując ręce na klatce piersiowej
           – Przesadzasz!
           Nagle w szybę zaczęły uderzać krople deszczu. Najpierw pojedyncze, ale dosłownie po kilkunastu sekundach były ich tysiące. Dopiero wtedy zauważyli, że to nie woda, a małe fragmenty lodu odbijały się od okna. Grad. Potem niebem zatrząsł potężny grzmot, dało się mieć wrażenie, że dźwięk ten wprawił w ruch również budynek. Ale to pewnie tylko złudzenie. Spochmurniałe niebo przecięła długa, niemal biała błyskawica, rozświetlając widok. I kolejna oraz towarzyszący jej groźny pomruk. A może raczej wrzask, było to tak głośne.
           – Przecież zapowiadali słoneczny dzień... – szepnęła dziewczyna, cofając się o krok.
           W normalnych okolicznościach nagła zmiana pogody nie wydawałaby się niczym dziwnym. Jednak w ich sytuacji, z tak szybkim rozwojem i gwałtownością myśleli tylko o jednej możliwości. To, co wywołało tę burzę, było tym samym, co wywołało wstrząsy. Nie musieli sobie tego przekazywać, każdy dobrze widział, co się działo na zewnątrz i wiedział, co to dla nich znaczy. A nawet jeśli nie, to był świadomy, że to nic dobrego ani nawet neutralnego.
           – Czarny, pakuj się. Wpadniemy jeszcze do Lin i do mnie po rzeczy. Musimy spadać jak najszybciej – rzucił Olivier, wychodząc pospiesznie z pokoju. – Przejdę się do sąsiadki, czy coś o tym mówią w radiu albo telewizji. – Zaraz potem trzasnął drzwiami, a zawiasy zatrzęsły się i zaskrzypiały głośno.
           Markus bez żadnego zawahania się czy sprzeciwu zaczął przeszukiwać szafki i pakować potrzebne mu rzeczy do plecaka.
           – I robisz to tak bez słowa? – Zdziwiła się. – Po prostu jedziesz z nim w ciemno, nie wiadomo gdzie i bez dobrych dokumentów?
           – To chyba nazywają przyjaźnią i zaufaniem.

~*~

           Blondyn wytarł spocone dłonie w swoje spodnie i wziął głębszy wdech. Zapukał, ciągle wstrzymując powietrze. Dopiero gdy usłyszał ciche kroki, w końcu zaczął normalnie oddychać. Chociaż może bardziej drżąco już naturalnie. Światło na korytarzu zamrugało, gdy po raz kolejny głośno zagrzmiało. Niemal trzasło. Drzwi uchyliły się, ukazując nastoletnią szatynkę, która musiała być przynajmniej jego wzrostu.
           – Tak? – zapytała wdzięcznie, wpatrując się w chłopaka z lekkim zdziwieniem wypisanym na twarzy.
           – Umm... Mojemu koledze z naprzeciwka padł telewizor. Wiesz może, czy mówią coś o tej burzy? – zapytał, wymownie spoglądając na wnętrze mieszkania.
           – Tak, właśnie babcia ogląda. Możesz wejść, zobaczyć. – Uśmiechnęła się do niego delikatnie.
           Ruszył za nią i zamknął za sobą drzwi, mrucząc przy okazji „Przepraszam za najście”. Rozglądnął się po niewielkim mieszkanku. Wydawało mu się większe od tego Markusa, ale nadal nie dość duże dla jednej, a co dopiero dwóch osób. Weszli do salonu, gdzie na zniszczonym, obitym w kwiecisty materiał fotelu siedziała starszawa kobieta o blond włosach z siwymi odrostami. Odwróciła wzrok od ekranu i niemal natychmiast popatrzyła wprost na niego.
           – Kto to, Annie?
           – Kolega sąsiada, padł im telewizor i nie mają jak sprawdzić wiadomości – pospieszyła z tłumaczeniami szatynka.
           – Oh! Rozumiem. Siadaj, kochaneczku i oglądaj. Mało dziś młodzieży woli takie formy niż sprawdzanie wszystkiego w internecie. – Rozchmurzyła się od razu i wskazała na małą, dwuosobową kanapę.
           – Dziękuję. – Nie chcąc być niegrzecznym, przysiadł od razu.
           „Mamy już jeden potwierdzony przypadek śmiertelny porażenia piorunem podczas tej burzy stulecia. Ulicami płyną rzeki wody, chodniki opustoszały, a błyskawice uderzają w budynki, słupy i drzewa. Nasi meteorologowie nie są jeszcze w stanie wyjaśnić przyczyn tego dziwnego zjawiska. Będziemy was informować na bieżąco”.
           – Jakich to ja czasów dożyłam – skomentowała natychmiast babcia. – Chcesz zostać jeszcze na herbatce? – Zaraz zmieniła temat i spojrzała na Oliviera.
           – Nie, naprawdę nie dziękuję. Lepiej już pójdę. – Podniósł się ze swojego miejsca.
           – Oh, no dobrze. Wpadnij jeszcze kiedyś! – powiedziała radośnie.
           A on wybiegł z mieszkania.

~*~

Aaa!
Wreszcie! Skończony!
Po jakichś czterech miesiącach długo wyczekiwany rozdział. Wygrana tej powieści w Watty dała mi ogromnego kopa do pracy. Już się nie będę opierniczać. Obiecuję!
Serdecznie dziękuję za tak wiele wyświetleń, gwiazdek i komentarzy. Jesteście wspaniali
Jak podobał wam się rozdział?
Jeśli zauważycie jakiś błąd, to piszcie śmiało!
Proszę o komentarze, bo cholernie motywują.
To tyle ode mnie.

Pozdrawiam. X

ERROR [reaktywacja w 2025]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz