05

582 49 9
                                    

Granite Peak, Utah, 25/26.01.2016 r.

           Parker kochał nocne niebo rozpostarte nad czubkiem jego głowy w miejscu oddalonym od narciarskich stoków, które zresztą i tak kilka godzin temu zostały zamknięte. Takie gwieździste, piękne i jasne, ale w sposób zupełnie inny niż ten, do którego przywykł w swoim rodzinnym mieście – Nowym Jorku. Żadne profesjonalne zdjęcie przedstawiające gwiazdy, konstelacje, a tym bardziej Drogę Mleczną, nie mogło się równać z tym samym widokiem na żywo – choć, co prawda, nieidealnym, bo przysłoniętym lekko przez góry oraz światło odległych miast i innych skupisk ludzi.
           Minęły dwa tygodnie, odkąd zaczął pracę na wyższym szczeblu hierarchii i zamieszkał w jednej z tajnych, podziemnych baz Archanioła w równie tajnej strefie amerykańskiego rządu. Jeśli miałby być szczery, to nigdy nie podejrzewałby – jeszcze jako podrzędny pracownik, który jedynie w wolnych chwilach, w ramach dziwnego hobby zagrzebywał się głębiej, niż powinien w bazach danych i raportach nawet sprzed wieku – że prezydent Stanów Zjednoczonych finansował program ERROR. Oprócz tego, także kilka innych, mniej ważnych, którymi wcześniej Aaron nawet nie próbował się interesować, więc nie miał o nich zbyt dużego pojęcia. Właściwie to nie miał go wcale. Chodziły nawet pogłoski, że prezydentowi zdarza się samemu doglądać pracy głównego oddziału, do którego od niedawna należał mężczyzna, ale to akurat włożył pośród inne bzdury, których zdążył się nasłuchać w tak krótkim czasie pobytu pod stokami Granite Peak. Czasami miewał wrażenie, że ulubionym zainteresowaniem znudzonych, starych Cherubinów – najważniejszych pracowników o wieloletnim stażu – było tworzenie coraz bardziej niedorzecznych historii po to, by później z wielką satysfakcją obserwować zachwyt i zawód na twarzach nowych. Rzadziej zawiść czy niesłuszne oskarżenia innych młodzików, ale i to się zdarzało. Jednak nikt jeszcze nie odszedł stamtąd niesiony dumą, złością ani też czymkolwiek innym, co nie pozwalało na trzeźwe myślenie. Cóż, nie do końca byłby w stanie. Każda osoba na tamtejszym terenie wiedziała zbyt dużo, by nie skończyć swojej dotychczasowej kariery awansem i przeniesieniem albo śmiercią. Istniały tylko takie opcje, ale wszyscy pracownicy, wiedzeni rządzą sukcesu, rywalizacją, chorym patriotyzmem lub po prostu strachem, nie śmieli protestować.
          Mimo tej świadomości, niezmiennie na nosie blondyna spoczywały okulary o idealnie okrągłych oprawkach, a włosy niezmiennie stawiał na zbyt dużej ilości połyskującego w świetle żelu, jakby miał czas na poprawianie tego po kilkanaście razy dziennie. Jednak coś sprawiało, że wyglądał inaczej niż przed tym pamiętnym dla niego dniem, którego po raz pierwszy wjechał na najwyższe piętro głównej siedziby Archanioła – oczy silnie podkrążone z wyraźnie odznaczającymi się sinymi workami, a jednocześnie pełne pasji, jak nigdy dotąd w jego prawie trzydziestojednoletnim życiu. Chorej pasji, która szła w parze z jeszcze większą niż dotychczas zawziętością.
          Gdy usłyszał propozycję zostania „prawą ręką” samego szefa, wyobrażał sobie to nieco inaczej. Cóż, na przykład, że takiej samej propozycji nie dostaną wszystkie osoby, znajdujące się obecnie w tajnych bazach, a on sam nie zostanie wciągnięty do zażartej rywalizacji, połączonej z nikłą współpracą nad dobrem sprawy. Każdy z nich został powiadomiony, z czym wiązało się negatywne zamknięcie programu ERROR, każdy z nich bał się takiego zakończenia i właściwie tylko to sprawiało, że jeszcze nikt nie postanowił pracować całkowicie na własną rękę, tym samym zmniejszając szanse na uratowanie życia miliardów ludzi. Sprawiało to, że mężczyzna drżał na samą myśl powrotu do podziemnych pomieszczeń z polany doszczętnie pokrytej skrzącym się śniegiem, który wdzierał się pod nogawki nieodpornych na to spodni przy każdym najmniejszym ruchu. Nawet wyjątkowo zimny powiew wiatru nie wywoływał u niego tej samej reakcji. Jednak nie potrzebował uświadamiać sobie, czym tak dokładnie najbardziej był przerażony – życiem własnym czy dość mało realną wizją zagłady sporej części ludzkości. Wiedział za to, że i tak za dokładnie cztery minuty i trzydzieści siedem sekund stawi się na dole z identyfikatorem w ręku, przyciskając odcisk palca do jednego ze skanerów, a następnie jeden z wielu ochroniarzy sprawdzi znajdujące się pod skórą na lewym ramieniu urządzenie.
          Nie opierał się ani trochę podczas wszczepiania chipu, tak jak to robili niektórzy. Właściwie nawet się nie zdziwił, gdy w czasie podróży otrzymał informację o zabiegu. Można wręcz rzec, że spodziewał się czegoś w tym stylu. Zdążył się przekonać, że szef nie tylko uwielbiał poczucie władzy i posiadania kontroli nad sytuacją, ale też przede wszystkim trzymał na barkach losy świata – o czym aż nazbyt często wspominał w przemówieniach – co skłaniało go do najwyższej ostrożności. Brak prywatności, oszustwa, a nawet ofiary stanowiły dla niego jedynie drobne poświęcenia w ramach większego dobra. Oczywiście to nie tak, że Garrett Johnson był wielkim dobroczyńcą, który oddałby życie za ochronę ludzi, których nawet nie znał. Równie ogromne znaczenie miały zyski i status, jakie osiągał dzięki wszelkim wysiłkom poświęconym na rozwój oraz działania Archanioła.
          Aaron potarł o siebie zdrętwiałe z zimna dłonie i odwrócił wzrok od gwiazd, które bez przerwy obserwował. Zaczął brnąć przez zaspy śniegu do jednego z dwóch wejść bazy, nie zwracając uwagi na przemoczone buty. Pociągnął jedynie nosem, prosząc w duchu, by okazało się to jedynie chwilowym katarem, a nie jakimś dłuższym przeziębieniem. Nie miał czasu ani tym bardziej możliwości na odpoczynek, a pojęcie „chorobowe” nie istniało w jego branży. Zadrżał, tym razem z zimna, o którym świadomość gwałtownie powróciła, gdy już nie zajmował się przemyśleniami.
          Przeszedł przez ukryty w gąszczu lasu właz, który wcześniej musiał odbezpieczyć, żeby przypadkiem zamiast w ciepłym środku wraz ze współpracownikami, nie znaleźć się gdzieś na górze pośród prawdziwych aniołków. Minął kilka zakrętów, przy okazji otwierając każde przejście, raz za pomocą identyfikatora, innym razem odciskiem palca. Na samym końcu jego lewe ramię zastało prześwietlone skanerem przez Dużego Barry'ego, jednego z trzech ochroniarzy na nocnej zmianie przy głównym wejściu, a on mógł w końcu znaleźć się po drugiej stronie hermetycznych drzwi pół minuty przed upływem przerwy. Szybko udał się do pomieszczenia, w którym spał i trzymał wszystkie dokumenty, aby porzucić w nim płaszcz i wreszcie wrócić do przerwanych aktywności.
          W bazie nie było czegoś takiego jak godziny pracy, nie licząc dyżuru przy wskaźnikach, ale nie istniały też godziny wolne. Zajęć i danych nigdy nie ubywało, a każdy spał jedynie przez minimalny czas, którego potrzebował, by sprawnie funkcjonować. Najczęściej był on dodatkowo podzielony i zamiast w łóżku spędzało się go, przysypiając na poduszce z notatek. Parker przetarł oczy, zaczynając żałować, że nie zrobił sobie kawy. Był na nogach od jakichś osiemnastu godzin i nie czuł się na siłach, by robić cokolwiek, ale nie stanowiło to dla niego szczególnej nowości. Opadł na obrotowe krzesło, które zaskrzypiało w sprzeciwie, i chwycił jeden z segregatorów. W głowie, zamiast milionem danych, zajmował się przeliczaniem, ile uda mu się skraść godzin snu, by o dwunastej być w stanie trzeźwo sprawdzać wskaźniki, jeśli teraz do przerobienia miał pięć segregatorów identycznych z tym, który trzymał. Jęknął żałośnie, dochodząc do wniosku, że jego doba ma zbyt mało godzin i z frustracją zrzucił kilka kartek z biurka. To już chyba tradycja.
          Po chwili zaczął szybko je zbierać, by przypadkiem nie zdążyły się pobrudzić, a on nie musiał ponownie drukować i wypełniać tabelek. Pomogły mu mocno opalone dłonie o długich, pomalowanych ciemnozielonym lakierem paznokciach. A może tipsach, nie znał się na tym kompletnie, ale nie wydawało mu się to zbytnio istotne. Spojrzał w górę na Latynoskę, która uśmiechała się, ukazując nienaturalnie białe, równe zęby, nad którymi czas spędził pewnie nie jeden ortodonta.
          – Caroline, witaj – burknął, wyrywając dokumenty spomiędzy szponów kobiety. Niechętnie zlustrował ją wzrokiem, aby odkryć, że chociaż raz postanowiła wyglądać dosyć przyzwoicie i założyć marynarkę, która zakrywała jej spore kształty.
          – Ciebie też niemiło widzieć, Aaron. Burza śnieżna złapała cię na zewnątrz? – prychnęła, a w głosie dało się wyczuć spore rozbawienie. – Zmokłeś. – Zacmokała z politowaniem, zerkając na spodnie i buty mężczyzny, które ciągle zostawiały za sobą mokre, błotniste ślady.
          – Po prostu mów, czego chcesz i spadaj – Obrócił się w stronę komputera, chcąc zacząć w końcu pisać nowy raport i przerobić chociaż połowę zgłoszeń z ostatnich dni.
          Niestety jego plany musiały poczekać na realizację – brunetka postanowiła przysiąść na biurku, zasłaniając ciałem ekran i przesuwając klawiaturę gdzieś na bok.
          – Dobrze wiesz czego. – Zmarszczyła brwi, co ukazało wiele skrupulatnie zakrywanych zmarszczek. – Mamy przecieki, a ty jako jeden z niewielu uwielbiasz urządzać sobie spacerki poza bazą. Garrett ci ufa albo masz na niego jakiegoś haka, mało ważne, ale ja nie zamierzam wierzyć w te twoje gierki. Świeżak z ciebie i nic nie wiesz o tej robocie. – Pochyliła się nad nim. – Jeszcze nic przez nią nie straciłeś. Ale jeśli kiedyś w końcu podwinie ci się noga, to nie z szefem, a ze mną będziesz miał najpierw do czynienia. – Zsunęła się z blatu i stanęła pewnie na piętnastocentymetrowych szpilkach. – A tak przechodząc do innego tematu, zgrywanie samotnika nie pomoże ani tobie, ani tym bardziej pracy oddziału, więc weź się w końcu w garść i nie udawaj wielce poszkodowanego po tej kłamliwej propozycji od szefa, którą, jak wiesz, otrzymał każdy. I tak nie miałbyś na nią szans. Nawet gdybyś podniósł się z dna hierarchii, to ciągle ja będę na twojej drodze i nie odpuszczę sobie takiej pozycji. Jasne, kochanie? – Uśmiechnęła się sztucznie i wyszła, pozostawiając za sobą tylko stukot obcasów i wkurzonego mężczyznę.

ERROR [reaktywacja w 2025]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz