03

967 115 19
                                    

Kalifornia, 25.01.2016 r.

Ostre promienie słoneczne wkradały się przez okno do skromnego, zaniedbanego pokoju w motelu gdzieś na południowy zachód od granicy z Nevadą. A raczej pokoiku z na siłę upchanym w środku pojedynczym łóżkiem, rozkładaną sofą i komodą z jasnego drewna, mocno nadgryzioną przez ząb czasu. Zimą słońce wschodziło później i przesuwało się dość nisko po horyzoncie, co tylko pomagało denerwującemu światłu. Przedzieranie się przez cienkie zasłony ozdobione jakimiś skomplikowanymi, żółto-brązowymi wzorami nie stanowiło dla niego nawet najmniejszego problemu. Cóż, wystrój tego miejsca nie należał do najlepiej zaplanowanego i najładniejszego, ale cena i fakt, że to jedyny motel w przeciągu kilkunastu, a może i kilkudziesięciu kilometrów, wynagradzały wszystkie niedogodności.
Pierwszy obudził się Olivier, który spał razem z Markusem na podobno dwuosobowej sofie. Poprzedniego wieczoru ten drugi dość długo kłócił się o prawo do własnego łóżka, niestety przegrał z głośnymi krzykami dziewczyny, która kategorycznie nie chciała leżeć „koło kogoś, kogo ledwo zna". Jakby po ponad tygodniu spędzonym cały czas razem i ciągłym poruszaniu się niezbyt wygodnymi ani prywatnymi środkami transportu, mogłoby się czegoś o sobie nie wiedzieć albo tym bardziej się siebie wstydzić. Tak naprawdę wykorzystywała swoją płeć, ale co on mógł na to poradzić. Tłumaczył sobie tylko, że kobiety po prostu takie są.
Blondyn przetarł oczy, mrużąc je wcześniej zdziwiony tym, jak jasno już było. Przecież wyraźnie mówił kierownikowi motelu, że muszą wstać o szóstej, a najlepiej trochę wcześniej. Usiadł, ziewając głośno i przeciągle i rozejrzał się po pomieszczeniu w poszukiwaniu jakiegoś zegarka. Oczywiście takowego nie uświadczył, ale czego mógł się spodziewać po pokoju urządzanym przez kogoś, kto nie potrafił wykonać nawet najprostszych poleceń. Wstał i wyszedł na korytarz, odkrywając przy tym, że, ależ oczywiście, w drzwiach zepsuł się zamek. Czyli przez całą noc mógł tam wejść każdy gość, a nawet i przechodzeń, bo szczerze wątpił, czy budynek był zawsze zamykany. Chłopak miał naprawdę wielką nadzieję, że nic nie zostało skradzione, bo i tak za dużo nie mieli. Przeszedł obok siedmiu innych pokoi i zszedł po schodach, aż dotarł do czegoś, co prawdopodobnie udawało recepcję. Za rudobrązowym, pokrytym prawie całkowicie przez kurz biurkiem siedział pulchny, ale nie na tyle, by nazwać go otyłym, mężczyzna. Właściciel i kierownik motelu. Właściwie to zapewne pełnił też funkcję kucharki, sprzątaczki i wszystkich pozostałych, których Olivier nie potrafił wymienić. Nic więc dziwnego, że spał obecnie jak niemowlę, pochrapując głośno. Chociaż sprzątaniem to on się raczej nie zmęczył, sądząc po klejącej się w niektórych miejscach podłodze i warstwie brudu na meblach.
- Ohyda - mruknął blondyn, krzywiąc się, gdy gołą stopą dotknął jednej z tych tajemniczych plam. Miał cichą nadzieję, że to tylko sok albo piwo.
Zaraz jednak przypomniał sobie, po co tu w ogóle przyszedł i że nie powinien teraz rozmyślać nad tym, czy to miejsce było kontrolowane przez jakiekolwiek służby. Odszukał wzrokiem tarczy zegara, którego położenie zapamiętał przy rejestrowaniu się poprzedniego wieczora. Wskazywał prawie dziesiątą. Chłopak zaklął cicho pod nosem, uświadamiając sobie, że jakieś dwie godziny temu odjechał autobus, który międzystanową piętnastką miał ich zabrać prosto do celu. Zrezygnowany i zły, ale chociaż wyspany, wrócił do pokoju, gdzie już obudziła się pozostała dwójka.
- Zbierajcie się - powiedział od razu w przejściu. - Musimy złapać jakiegoś stopa albo przejść spory kawałek na nogach - wytłumaczył, jednak widząc, jak bardzo zaspani byli jego towarzysze, dodał jeszcze: - No już, już! Myjemy ząbki, ubieramy się i pakujemy do plecaczków. Nie ma czasu na spanie, dzieci! - Udawał ton mamy, starając się nie zaśmiać.
Cherlin zsunęła się z twardego materaca, w duchu dziękując, że tym razem to nie fotel w busie czy innym środku transportu. Nie było idealnie, ale zdecydowanie wygodniej. I czuła się też dużo bardziej wypoczęta niż przez ostatnie trzy noce. Otworzyła w końcu oczy i spojrzała bardziej przytomnie na Oliviera.
- Co mówiłeś? - zapytała, przeciągając się z cichym pomrukiem.
Miała dość nietypową urodę i oczywiście nie chodzi tutaj tylko o kolor jej włosów. Rude osoby zazwyczaj kojarzone są z burzą loków lub chociaż mocnymi falami, a u niej wręcz przeciwnie wszystkie kosmyki były idealnie proste, równo ułożone z przedziałkiem pośrodku głowy. Tak czesała je zawsze, to przyzwyczajenie jeszcze z czasów życia, w jej domu rodzinnym w Irlandii. Piegów również nie dało się u niej zauważyć, cóż, oprócz tych na smukłym, przydługim nosie, gdzie wprost się od nich roiło. Oczy nie zielone jak w niemal każdym romansie z rudzielcem wśród postaci, a piwne z kilkoma ciemnobrązowymi i oliwkowymi plamkami tuż obok źrenicy. Całość dopełniały niewielkie usta i wąska, drobna twarz. I oczywiście nie można zapomnieć o dość niskim wzroście, który niesamowicie irytował ją na każdym kroku. Co prawda zdarzały się niższe osoby niż jej metr pięćdziesiąt dziewięć lub sześćdziesiąt, a to drugie podawała znacznie częściej, ale po spędzeniu tygodnia z prawie dwumetrowym „słupem" miała dość. „Słup" to przezwisko, które nadała Markusowi, ale chłopak zbyt ją przerażał, by nazywać go tak na głos. Dlatego też chichotała jedynie w środku, ale z niemałą satysfakcją.
- Że musimy się ogarnąć i wyjechać, a raczej wyjść jak najszybciej. Zaspaliśmy - powtórzył Olivier.
Zrzucił Czarnego z łóżka, ponieważ ten postanowił zasnąć z powrotem. Nienawidził wstawać rano i nie tylko wtedy, być może dlatego tak często wyrzucali go z pracy. Notorycznie się spóźniał.
- Ale że o co chodzi? - wymamrotał, ciągnąc na siebie kołdrę, a tak właściwie koc włożony w poszewkę.
- Lin, idź po wodę, proszę - odezwał się w końcu starszy, gdy usłyszał ciche chrapnięcie gdzieś spod pościeli. Głośno westchnął, przecierając twarz. Każdego poranka nie mógł uwierzyć, że ten chłopak jest prawdopodobnie jego najlepszym przyjacielem. Charakter Markusa o tej porze, a ten kilka godzin później, to jak dwa przeciwne bieguny, innych planet, w galaktykach oddalonych od siebie o miliardy lat świetlnych.
- Mhm... - Pokiwała nieznacznie głową i zniknęła za drzwiami wręcz klaustrofobiczne małej łazienki. Po chwili wróciła z pamiątkowym kubkiem z Teksasu po brzegi wypełnionym lodowatą wodą. - Tak właściwie... Dlaczego nazywasz go „Czarny"? To przez kolor włosów?
- Niee - zaprzeczył, śmiejąc się cicho i zbliżając znowu do chłopaka. Chwycił naczynie, o mało wszystkiego nie rozlewając na siebie. - To od jego duszy, czarnej jak kawa, której wprost nienawidzi. W sumie reszty świata także, więc wszystko by się zgadzało - wytłumaczył z szerokim uśmiechem, a woda znalazła się na głowie Markusa.
Potem był już tylko krzyk, długa wiązanka przekleństw i Olivier na podłodze.
- Co to miało być? - zapytał jego wkurzony i mokry przyjaciel, wstając na równe nogi.
- Pobudka, nie musisz dziękować - odpowiedział rozweselonym tonem i również podniósł się z podłoża. - A teraz proponuję ubrać się i skończyć pakować plecaki, daję nam pół godziny.
- Dobra - odburknął mu, kopiąc kubek i wszedł szybko do łazienki, zatrzaskując za sobą drzwi. - Ja pierwszy!
- Hej! - zawołała za nim Cherlin.
- Czarny, przez ciebie ubiło się ucho mojej jedynej pamiątki z Teksasu! Chciałem go dołączyć do kolekcji! - krzyknął zaraz potem blondyn, widząc skutki budzenia młodszego.
- Oh, jak mi przykro! - skwitował sarkastycznie, powstrzymując się od parsknięcia.

ERROR [reaktywacja w 2025]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz