Rozdział szósty

131 18 9
                                    

Tysiąc wschodów słońca


Cokeworth było tego rodzaju miejscem, w którym noga Malfoya, ani też żadna inna jego część, zwyczajnie nie powinna postać. Nawet przypadkiem. Niemniej jednak, zdarzały się też czasem pewne okoliczności łagodzące.

Narcyzie w końcu udało się zaciągnąć Lucjusza do Salingera, co wprawiło go na początku w lekką panikę, choć całkiem niesłusznie. Promowanie pomysłu wiedźm swoją skromną osobą wśród czystokrwistych elit okazało się nie być specjalnie trudne, ani pracochłonne – elity nie wymagały namawiania do ekskluzywnych rozrywek, więc Lucjusz nie musiał się też zbytnio w tym kierunku wysilać. W końcu trochę tego pożałował, bo być może byłoby to jakimś urozmaiceniem.

Malfoyowie siedzieli na uprzejmym piątkowym spotkaniu z państwem Nott, sącząc drinki i spędzając wieczór jak na eleganckich czarodziejów przystało: zanudzając się wzajemnie na śmierć. Lucjusz czuł, że zaraz odgryzie sobie własną głowę. Był znużony. Wręcz do imentu. Dobrze, Czarny Pan był przerażający. Był wariatem. Czarodziejskiemu światu groziła z jego ręki zagłada, ale na Merlina! Czy to była od tej pory jedyna alternatywa dla jego weekendów?!

Niekończące się, boleśnie kurtuazyjne opowieści Notta o życiu biurowym w Ministerstwie Magii wprawiały Lucjusza w stan tak kompletnego zblazowania, że kontemplował poważnie rzucenie się w kierunku okna, upozorowanie własnej śmierci w akompaniamencie majestatycznych kłębów dymu, albo coś równie drastycznego. Kiedy on i jego przyjaciele zaczęli udawać, że wcale nie spotykali się tak co wieczór w czarnych szatach śmierciożerców i maskach? To było jeszcze całkiem niedawno, chyba coś Lucjuszowi w międzyczasie umknęło. Kiwał głową, śmiał się w odpowiednich momentach anegdotek i zataczał powolne kółka swoim kieliszkiem koniaku, ale kiedy podszedł do niego kelner i dyskretnie zakomunikował, że w recepcji czeka na niego pilna wiadomość, Malfoy senior nie mógłby być szczęśliwszy. Przeprosił swoje towarzystwo i starał się nie odejść zbyt żywiołowo w kierunku hotelowego lobby. Wreszcie! Choć, ku jego zaskoczeniu, wiadomość była więcej niż zwięzła. Zawierała tylko jedno słowo: Cokeworth. Malfoy natychmiast poznał to pismo i uznał, że skoro Snape przezwyciężył swoją niechęć do sów, to coś interesującego faktycznie musiało go do tego zmusić. Teleportował się natychmiast.

Teraz przemierzał uliczki sennego miasta i naprawdę zastanawiało go, co też takiego Snape teraz wymyślił i dlaczego wymyślał to akurat tutaj, a raczej: czego tu, do jasnej cholery, mógł szukać? Pomimo dusznej, sierpniowej pogody, wokół Cokeworth jak zwykle wisiała ciężka, lepka i nieprzenikniona mgła. Ogromny komin nieużywanej fabryki górował nad domami z brudnego kamienia, strasząc wyglądem niczym jakieś ponure fatum. Wszędzie panował stęchły odór śmieci i czegoś technicznego, czego nie dało się do końca zidentyfikować. Niemal wszyscy mieszkańcy spali i jedynym dźwiękiem towarzyszącym Lucjuszowi w jego nocnym spacerze był leniwy plusk rzeki dochodzący z oddali. Już myślał, że teleportował się w niewłaściwym miejscu, ale kiedy doszedł do pokrytego śmieciami brzegu, do jego uszu doszedł bardzo znajomy głos:

– Do cholery ciężkiej! Albo wbijasz łopatę, albo mi ją oddaj!

Malfoy zaśmiał się cicho pod nosem i natychmiast ruszył w tamtą stronę. Jego oczom ukazał się Severus Snape, który stał po pas w wielkiej dziurze, pieczołowicie wbijając gwoździe w martwe, wychudzone ciało jakiegoś trupa, podczas gdy ta beznadziejna charłaczka, trzęsąc się ze zdenerwowania, wyglądała czy przypadkiem w ich stronę nie nadchodzi jakiś zabłąkany nocny marek lub w ogóle ktoś, kto mógłby generalnie uznać, że ich nocne zajęcie jest więcej niż mocno podejrzane. Na szczęście w takim miejscu jak to nic takiego im nie groziło. W Cokeworth już od dawna nic nie mogło nikogo zaskoczyć.

LaudanumOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz