Rozdział 2

684 58 2
                                    

  Nie miał wyboru, jeśli nie chciał spędzić Bożego Narodzenia na ulicy, musiał wrócić do Londynu. To był jakiś absurd! W jego prawdziwym świecie Malfoy Manor zostało sprzedane, matka przeprowadziła się do Francji, a ojciec siedział w Azkabanie. Jakoś nie uśmiechało mu się sprawdzać, jak jest w tej rzeczywistości. Dlatego skierował swoje kroki do domu, który dzielił z Potterem.
— Zdajesz sobie sprawę, co właściwie zrobiłeś?! — zaatakował go Harry niemal od progu, rzucając mu pełne wzburzenia spojrzenie. — Wychodzisz z domu o ósmej rano w Boże Narodzenie, nie mówisz dokąd ani po co i nie ma cię przez najbliższe parę godzin! Zaalarmowałem wszystkich naszych przyjaciół, nikt nie miał od ciebie żadnych wieści i właśnie zacząłem się zastanawiać nad odwiedzeniem Świętego Munga i zawiadomieniem aurorów. Odchodziłem od zmysłów. Jaki mężczyzna zostawia swoją rodzinę w święta i wychodzi, nikomu nic nie mówiąc?! Kto tak robi, Draco?! — Potter coraz bardziej się rozkręcał.
— Możesz przestać na mnie wrzeszczeć? — zapytał nieprzyjemnym tonem Draco. Nie będzie sobie pozwalał na takie traktowanie.
Potter spojrzał na niego z niedowierzaniem.
— Gdzie byłeś? — zapytał już jednak spokojniej. Lodowate spojrzenie Malfoyów zawsze działało.
— W Nowym Jorku.
— W Stanach?!
— Z tego, co mi wiadomo, właśnie tam znajduje się Nowy Jork.
— Pogięło cię? Dlaczego miałbyś się tam wybrać?
— Bo tam właśnie mieszkam — odparł Draco z coraz większą frustracją.
— Przestań! — Potter rzucił mu wściekłe spojrzenie.
— Nic nie rozumiesz. Obudziłem się tutaj dzisiaj rano. I to jest bardzo dziwne, ponieważ... to nie jest mój dom. To nie są moje dzieci, a ja nie jestem ich ojcem. A ty... ty nie jesteś moim mężem.
— Wiesz co, Draco? Tym razem to nie jest zabawne, bo jestem na ciebie wkurzony. Naprawdę wkurzony.
Draco poczuł, że nie wytrzyma tego ani chwili dłużej. Wyciągnął z kieszeni szaty dzwoneczek i zaczął nim dzwonić. Może ten czarnoskóry diabeł, który go w to wpakował, w końcu zmądrzeje i go stąd zabierze.
Niestety nic się nie stało, poza tym, że Potter zaczął patrzeć na niego, jak na wariata.
— Co to? — Do pokoju wleciała dziewczynka na dziecięcej miotełce i teraz zataczała wokół niego kółko, sięgając jednocześnie po dzwonek. — Fajne. Dzięki, tato.
— To moje — zaprotestował słabo Draco.
— Lily, przeleć się do salonu — poprosił Potter.
— Zabrała mi mój dzwonek! — Draco wbił wściekłe spojrzenie w Pottera. Jego dziecko zabrało mu być może jedyną drogę ucieczki z tego domu wariatów. Powinien jakoś zareagować. Ale Potter z rezygnacją pokręcił tylko głową.
— Wszystko cię ominęło — powiedział z żalem. — Śniadanie, prezenty... Spędziłeś tyle godzin wybierając, a potem czyszcząc i polerując miotłę dla Lily, a nawet nie widziałeś jej miny, gdy ją odpakowała. Przegapiłeś całe święta, Draco...
Potter patrzył na niego z takim wyrzutem, że choć przecież to wszystko nie było jego winą, poczuł się autentycznie głupio.
— Przepraszam, w porządku? — burknął, choć zabrzmiało to bardziej wojowniczo niż pojednawczo.
Potter westchnął ciężko.
— Na szczęście nic się nie stało. Tobie nic nie jest, dzieci też mają się dobrze, to najważniejsze. Nie mamy teraz czasu, trzeba się przygotować na przyjęcie, a ty z całą pewnością musisz się przebrać.
— Przyjęcie? Jakie przyjęcie?! — zawołał.
— Gwiazdkowe przyjęcie u Rona i Hermiony. Jak zawsze, Draco — odparł zmęczonym głosem Potter.
— Nigdzie nie idę! — zaprotestował gorąco. W całym tym nieszczęściu brakowało mu jeszcze Weasleyów!
— Wiesz co? Mam cię gdzieś — warknął Potter, który najwyraźniej stracił cierpliwość. — Zaraz zafiukam do Molly.
— Molly? — powtórzył Draco podejrzliwie.
— Tak, do Molly. Nie musi zabierać dzieciaków do Nory, skoro ty z nimi zostaniesz.
Draco poczuł przypływ paniki na myśl, że musiałby sam zająć się dwójką obcych bachorów.
— Będę gotowy za dziesięć minut — wycedził i ruszył na poszukiwania swojej szafy. Niestety to, co w niej zobaczył, bynajmniej nie ukoiło jego nerwów. Żegnajcie cudownie skrojone szaty od najlepszych krawców Madame Malkin. Żegnaj wspaniała atłasowa bielizno. Żegnaj...
— Salazarze, to okropne — jęknął żałośnie i zorientował się, że ktoś mu się przygląda. Odwrócił głowę i zobaczył Lily wpatrującą się w niego z mieszaniną strachu i ciekawości. Nazywała się Lily... To zapewne po matce Pottera. Urocze. Braciszek powinien nazywać się Lucjusz i szczęśliwa rodzinka w komplecie.
Dziewczynka najwyraźniej przestraszona jego miną, uciekła bez słowa. Po chwili usłyszał tupot jej bosych stóp na schodach.

IskierkaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz