Rozdział 2

30 5 4
                                    



        Stołówka była niemal całkowicie pusta. Jakby można to w ogóle było nazwać stołówką...Nad dużymi żelaznymi drzwiami wisiała tabliczka z napisem "Pomieszczenie jadalne-skrzydła północnego". Powlekłam się do pierwszego z brzegu stolika razem z nieodstępującą mnie na krok Rose Mendel, która od ponad piętnastu minut opowiadała mi przydługie historie o sobie i uporczywie pytała się o mnie.
-Jezu-westchnęła cicho Rose Mendel, rozglądając się dookoła-nigdy jeszcze nie miałam okazji tu jadać. A ty, Almo?
-Też nigdy-mruknęłam w odpowiedzi, opadając ciężko na stare, niewygodne krzesło.
-Chodzą tu chyba studenci drugiego roku-szepnęła dziewczyna, rozglądając się dookoła spłoszona-ale szkolne legendy głoszą, że sto siedemdziesiąt lat temu z niewiadomych przyczyn przychodzili tu tylko członkowie klubu pokojowego Rubin. Podobno każda legenda niesie w sobie malutkie ziarenko prawdy.
-Co w tym dziwnego?-jęknęłam-To wiadome, że większe kluby pokojowe zajmują dla siebie jakieś klasy, toalety i aule. Nie zdziwiłabym się, gdyby ta stołówka w porannych godzinach dalej była okupowana przez kluby.
-Ale to był klub pokojowy Rubin, Almo-potrząsnęła głową w niedowierzaniu-nie mów, że nigdy nic o nim nie słyszałaś.
-Przyszłam tu zjeść, Mendel, nie wysłuchiwać bajeczek z przed stu pięćdziesięciu lat-mruknęłam, sięgając po kartkę dań, leżącą przede mną na stole.
-Stu siedemdziesięciu!-poprawiła mnie automatycznie-I to nie tylko bajeczki! Taki klub naprawdę istniał. Mój dziadek chodził tu do szkoły. Należał do raczej ciekawskich ludzi i często plątał się między klubami. Jego też to fascynowało. Wiesz, Klub Pokojowy Rubin. Wtedy była to świeża sprawa...
-Tak, to ja wezmę po prostu omlety-jęknęłam zawiedziona. Nie znosiłam jajek, ale baranina z wieprzowymi nerkami i błękitnym, pokrojonym w plasterki serem pleśniowym wywoływała u mnie lekki odruch wymiotny.
-Mi też możesz przynieść-oznajmiła Rose Mendel, szeroko się uśmiechając-popilnuje ci miejsca.
    Warknęłam w myślach, przeklinając wszystkie nosicielki imienia Rose na świecie i ruszyłam do stojącej nieruchomo kobiety.
-Prosimy dwa razy omlety i napój cynamonowy, do tamtego stolika-poprosiłam, przestępując z nogi na nogę. Twarz kobiety pozostawała niewzruszona. Wbiła we mnie znużone, obojętne spojrzenie i bez słowa skierowała się do kuchni. Anabell w naszej stołówce była zdecydowanie milsza.
-Już-oznajmiłam wracając do stolika. Z jakichś niewyjaśnionych powodów poczułam się nagle odrobinę nieswojo. Moje ciało przeszył dreszcz niepokoju, więc ze strachem rozejrzałam się dookoła.
      Sala tonęła w półmroku. Małe lampki przymocowane starannie na kamiennych ścianach, rzucały blade światło na drzwi i wiszące na ścianach obrazy. Oprócz nas w pomieszczeniu siedziało dwóch niesamowicie wychudzonych chłopców, o długich nienaturalnie wąskich szyjach i odstających, szpiczastych uszach. Musieli być braćmi albo kuzynami, bo podobieństwo między nimi było niemal uderzające. Mieli bardzo jasne blond włosy, zaczesane do tyłu i wielkie puste, stalowoszare oczy, które wbijali w talerze, zawzięcie o czymś dyskutując.
      Na drugim końcu sali siedziała samotnie dziewczyna. Była nienaturalnie blada, albo przynajmniej stłumione światło na sali nadawało jej taki wygląd. Na ramiona spływały jej długie czarne loki, które podwijały się zabawnie na końcach. Jadła kurczaka, zdając się w ogóle o tym nie myśleć. W przeciwieństwie do chłopców ona nie  wyglądała na dużo starszą od nas. Musiałam długo jej się przyglądać, bo w końcu podniosła na mniej wzrok. Błękitne oczy błysnęły ostrzegawczo. Odwróciłam się szybko, zmieszana.
-Znasz ją?
-Nie-zaprzeczyła Rose Mendel, machając w stronę kobiety, z omletami na tacy-ale nie wygląda na osobę, z którą chciałabym się zadawać.
    W duchu przyznałam jej racje. Ta dziewczyna...była taka wzniosła i władcza. I było w tym coś niepokojącego.
   Sztywna jak terminator kobieta, bez słowa postawiła przed nami talarze ze smażonym jajkiem i dwie filiżanki napoju cynamonowego.
-Jak ja to uwielbiam-jęknęła rozmarzona Rose, upijając łyk ze swojego naczynia- a wracając do tematu. To jak? Chcesz usłyszeć o klubie pokojowym Rubin?
     Nie wiedzieć, czemu poczułam do tej rudej osóbki trochę więcej sympatii i wesoło skinęłam głową, zabierając się na jedzenie omleta.
-Niektórzy twierdzą, że to czciciele szatana-powiedziała Rose, z bardzo tajemniczą miną-mój dziadek też był podobnego zdania. Sto siedemdziesiąt lat temu wszystko wyglądało inaczej. Wiesz lata trzydzieste dziewiętnastego wieku. To były początki tej szkoły. Założono ją w 1802 roku. Świat rządził się wtedy nieco innymi prawami. A ludzie mieli inne spojrzenie na wszystkie sprawy. Ta szkoła była inna. Zajęcia z kaligrafii, arytmetyki, religii i moralności, nauki o miarach i wagach. Lekcje historii świętej i godziny w pracowni astrologicznej. Tak. Chodziła tutaj sama elita.
Szlachta. Wkrótce jej najbogatszym przedstawicielom zaczęło się nudzić. I wtedy zaczęto tworzyć te durne klubiki pokojowe. Jeden wpływowy uczeń gromadził wokół siebie grupę ludzi i wspólnie wybierali nazwę oraz swoją ideologię i wartości. Grupki młodych rozpieszczonych dzieciaków nie były w żadnym razie niebezpieczne. Czternastolatkowie mieli własne exlibrisy  na księgach szkolnych [tutaj: ozdobny znak własnościowy, taka pieczątka odciskana na książce] własnoręcznie wyszyte herby Klubu Pokojowego, czy zajmowane klasy,  toalety. Na zasadzie: nie jesteś członkiem klubu-nie masz dostępu do danej książki, do pewnych informacji, skrótów, plotek i tajemnic.
     Poważniej zaczęło się robić, kiedy starsi uczniowe za bardzo wciągali się w takie kluby. Przestawali zadawać się z ludźmi z poza grupy, wymyślali własny szyfrowany alfabet, z którym nie byli wstanie poradzić sobie nawet nauczyciele, co inteligentniejsi próbowali nowych języków, porozumiewali się kodami cyfer. Na własność rezerwowali pewne książki, czy mapy. Przywłaszczyli sobie ogrody zamkowe...i cóż nikt nie mógł a nawet nie chciał w tych sprawach interweniować.
-I co dalej?-pisnęłam zaciekawiona. Poważnie, te historie niemal do reszty mnie pochłonęły. To była ta druga, mniej chlubna historia naszej szkoły, której od nauczycieli nigdy nie usłyszymy.
-Dalej było już tylko ciekawiej-ciągnęła do reszty poruszona Rose-powstawały sekty. Wprowadzano zakazy, nakazy i całe mnóstwo przepisów. Ale wiesz jak to jest w szkole. Wystarczy ze któryś ze szlacheckich synalków zabrzęczał sakiewką przed profesorem astrologii czy matmy i nikomu nie przeszkadzało, że w nocy zajmuje stołówkę.
-W nocy?-poczułam jak omlet staje mi kulą w gardle-Dlaczego akurat w nocy?
-Działy się tutaj dziwne rzeczy, Almo-westchnęła Rose Mendel-miały miejsce obrzędy, które nawet nie mieszczą nam się w głowie. W końcu to przekroczyło granice jakiegokolwiek smaku. Stołówkę zamknięto a osiem Klubów Pokojowych zamknięto. Pod groźbą wydalenia ze szkoły zakazano działalności między innymi  Klubowi Pokojowemu Rubin. Nie wiadomo, czy posłuchali ale nikt więcej nie miał z nimi problemów.
-To koniec?-mrugnęłam zaskoczona, poprawiając się tylko na krześle.
-Nie, to był dopiero początek. Historia powtórzyła się jeszcze dwa razy. W 1873 jacyś uczniowie natrafili w piwnicach pod dziedzińcem, (wiesz, tam gdzie są lekcje z Gorią), na odręczne zapiski dawnych członków Klubów Pokojowych Opal, Szrama i Rubin. I wznowiono działalność. Kolejne wydarzenia miały miejsce w 1947 roku. Mój dziadek miał wtedy siedemnaście lat i dużo o tym słyszał.
-Łał-mruknęłam zdziwiona, to było naprawdę niesamowite, ale pora powrócić do rzeczywistości. Chociaż fakt, trudno się po czymś takim pozbierać.
     Wstałam i lekko się zataczając szybkim krokiem ruszyła do drzwi. Czułam jakby coś nie chciało, żebym dłużej pozostała w stołówce. Rose Mendel dotrzymywała mi kroku. Wychodząc napotkałam spojrzenie wściekłe błękitnych, rozognionych oczu. Czarnowłosa piękność chyba mnie nienawidziła.
       Droga do pokoju minęła mi dosyć dziwnie. Rose skręciła w lewo w szóstym korytarzu wschodniego skrzydła. Dalej szlam już sama. Trudno było mi uwierzyć, że kiedyś Kluby posuwały się do naprawdę ekstremalnych rzeczy. Przywoływanie szatana? Dzikie orgie na stołówce? Ofiary, krew i te sprawy? U nas w szkole? Czy to to Rose Mendel miała wtedy na myśli?
     Z walącym niespokojnie sercem wpadłam do swojego pokoju.
-Jak tam?-zerknęłam na Misuyo. Łał.-Co się tak odwaliłaś? Wyglądasz jakbyś miała iść na wesele.
-Oj! Myślisz, że zbyt elegancko?-pisnęła, poklepując boki kosmicznie drogiej sukienki-coś z nią jest nie tak?
-Jest śliczna, Mit. Wyglądasz uroczo jak zawsze-uśmiechnęłam się ciepło...zaraz...
-Dzięki!-mocno mnie uściskała-dzięki, że się nie czepiasz!
-Zaraz...-warknęłam przeciągłe-nie mów, że wymykasz się na randkę z tym całym beretem.
-Ma na imię Brett-westchnęła-Brett nie beret. Przyjedzie po mnie z kolegą. Będę po północy.
-O,Niee Niee! Nie na mojej warcie-parsknęłam-nigdzie się nie wymykasz, Mitsuyo. Nie. Ma. Cholernej. Mowy.
-Za późno!-pisnęła, całując mnie szybko w policzek i pognała przed siebie, poprawiając fryzurę.
     Albo będę mieć to gdzieś, jak zwykle i zajmę sie swoim życiem  i zadaniem z niemieckiego i chemii albo pobiegnę za nią, żeby nie zrobiła niczego głupiego.
-Mitsuyo, zaczekaj! Jadę z wami.

Stróżu Mój~ historia upadłego AniołaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz