Za okładkę serdecznie dziękuję noirseptentrion <3
-----
Jego samochód pachniał jak krem do pomarszczonej cery mojej matki, w sensie jakby stado zakroszczonych, poporodowych matek zamieszkiwało tego rzęcha przez tydzień, zamiast prysznica nałogowo wcierając w siebie zapachowe kremiki. Klamka ze strony pasażera była nadszarpnięta, a licznik zużytej benzyny spadał z szybkością promieni UV. Czułem, jak coś łomocze w moim sercu.
- Z-zwolnij. - zażądałem.
Spojrzał na mnie przerażony i natychmiastowo przyłożył stopę do hamulca; zaczął ostrożne hamowanie. Jechaliśmy już dużo wolniej, a mój oddech się w gruncie rzeczy unormował.
- Więc, gdzie mnie wieziesz?
Omaha to nazbyt przeciętne i szare miasto. Kiedyś marzyłem o zdawaniu tutaj studiów, jedne z najlepszych uczelni w Stanach, ponadto opieka dla niepełnosprawnych, co wiązało się z tym, że prawdopodobnie nikt nie nazywałby mnie „wąsaczem". Tak, wąsy tlenowe to rodzaj kpin u tych, którzy praktycznie nie wiedzą, że nie noszę ich dla wszechstronnej zabawy.
- Skrzyżowanie Pescantiny i New Orlean. - wyminęliśmy stado krów; wieś w Omaha jest pozornie normalna. - Sklep na rogu, ten ze szpargałami do roli.
- Chcesz kupić nasionka pomidora? - uśmiechnąłem się nieznacznie.
Chłopak nie odpowiedział, więc jechaliśmy jak prowadził jego nadzwyczaj nieprzeciętny umysł. Było w nim coś, co mnie intrygowało, jednym z rozmyślań było: dlaczego to robi? Pomaganie mi to rodzaj zaspokojenia siebie i własnych, altruistycznych potrzeb? Czy może coś z dziedziny psychologii młodzieży, o której nie mam absolutnego pojęcia?
W końcu skręciliśmy na drogę polną; nie wyglądała na przystosowaną do jeżdżenia po jej nad wyraz wyboistej trasie drogimi SUV (przynajmniej wyglądającymi na kosztowne). Skakałem podczas trasy, czując jak kółka od przenośnej butli tlenowej wbijają się w moje żebra. Prawdopodobnie, w którymś momencie moja głowa boleśnie zetknęła się z sufitem (prawdopodobnie, ponieważ wszystko działo się w zbyt szybkim tempie, abym znów mógł zobaczyć, jak wyjeżdżamy na wiejską autostradę).
- Niekoniecznie lubię wieś. - marudziłem, masując obolały czubek głowy.
Harry spojrzał na mnie przez lusterko.
- A ja niekoniecznie lubię wieźć w swoim aucie marudzących pasażerów, szczególnie, kiedy są zbyt ładni na powiedzenie im, aby się zamknęli.
Wyprostowałem się na siedzeniu, odczuwając w tamtej chwili lekki dreszczyk emocji. Gdy wjechaliśmy w opustoszały parking, zdałem sobie sprawę, że stoimy przy narożnym sklepiku. Harry odwrócił się w moją stronę i zgasił zjechany silnik.
- Czasami ... - urwał. - czasami czuję, że brakuję mi Ciebie.
Względnie słowo „czasami" nie robiło na mnie wrażenia, w tamtym momencie czułem, jakby było skrótem mojego życia. Czasami żył sobie Louis, z czasem już nie.
- J-ja – spojrzałem w lekkiej rozterce w jego zielone jarzeniówki. - nie pamiętam Cię, Haz.
Mówiłem szczerze. Nigdy nie widziałem tak obcej osoby w tak obcej osobie. To jak napęcznienie uczucia, które zawsze towarzyszy Ci w danej sytuacji, jednak jest większe, aniżeli to z którym możesz spotykać się na co dzień. Harry był tym n a p ę c z n i e n i e m.
- Rozumiem – uśmiechnął się mimowolnie. - Myślę, że chciałbym coś kupić z tego sklepu.
Medycyna szeroko rozstawiona na półkach, od leków przeciwbólowych po tabletki poronne, które swoją drogą umieszczone były pod książkami dla przyszłych matek; ironia? Nie dawały wiele procent możliwości poronienia, jednakże kobiety wolały się jakoś ubezpieczyć 'gdyby' niechcący wpadły. Kolejne działy wypełniały proszki, od Vectum do Fairy. W prawdzie sklep rolniczy nie byłby porównaniem owego. Wyglądał na nielegalny market, w którym sprzedają leki do naćpania bez recepty, jak i papierosy poniżej osiemnastki.
CZYTASZ
Oxygen / Larry
FanficRak płuc i Louis nie stanowili zgranej pary, mimo to musieli zawrzeć ze sobą rozejm. Od kilku lat leżał w szpitalu z całą aparaturą. Jego dni głównie opierały się na graniu w szachy z Alec'iem, bądź podkradaniu dietetycznych batoników z pokoju socja...