Podłoga

121 27 5
                                    

Stał przed jedną z krakowskich bibliotek i przestępował z nogi na nogę nie wiedząc, czy powinien wejść do środka. Czuł się już lepiej, niż ten tydzień temu, kiedy dzwoniła do niego Asia, miał też nadzieję, że leki w końcu zaczęły działać – lepiej późno, niż wcale. Mijali go wchodzący do biblioteki ludzie, niektórzy od razu go rozpoznali i już podchodzili, by zrobić sobie zdjęcie. Przyjmował ich z sympatycznym, wymuszonym uśmiechem i zapraszał do budynku, gdzie za chwilę miało odbyć się spotkanie. Kiedy już odpowiednio się przewietrzył, sam wszedł do środka.

Bibliotekarka, która szybko prowadziła go korytarzem wyglądała na całkiem miłą – czterdzieści lat, lśniące, blond włosy, szczupła, ale też nie przeraźliwie chuda, przedstawiła się jako Iga Wójcik. Miała bardzo radosny, donośny głos i śnieżnobiały uśmiech. Cała wręcz promieniowała energią i kolorem i przy niej Alexander wyglądał, jak mały, szary, bezbarwny ludzik. Tak też się czuł, co zupełnie do niego nie pasowało. Zawsze uważał się za jedynego w swoim rodzaju, innego. Nie dziś.

Kobieta zaprosiła go na małą kawę do swojego gabinetu. Zgodził się i już po chwili siorbał czarny jak noc napój.

– Jestem panu taka wdzięczna – wzdychała tamta. – Naprawdę to miło z pana strony, że zgodził się pan przyjść.

– Byłem niedaleko. Przyjaciółka mnie poprosiła – odparł.

– Tak, Asia to cudowna osoba. Znam ją praktycznie od kołyski. Przyjaźniłam się z jej rodzicami, cudowni ludzie. Odziedziczyła to po nich. Może na pierwszy rzut oka tego nie widać, ale jest naprawdę kochana.

– Mówi pani?

– A pan z nią coś...

Odchrząknął.

– Przepraszam, pytanie faktycznie nie na miejscu... – poprawiła się. – Ale tak na moje, to ona jest bardzo w porządku. Porozmawiać z nią można, pośmiać się. Do tańca i do różańca, jak to mawiają.

– Tak, wiem – mruknął Lewis. Póki co, znał ją tylko z jednej strony.

Chciał kontynuować rozmowę, ale nagle poczuł bolesne ukłucie w okolicy czaszki. Zmrużył oczy i wymasował skroń. Bibliotekarka zmierzyła go czujnym wzrokiem.

– Wszystko w porządku? Strasznie pan zbladł.

– T-tak – wyjąkał. – Ma pani może coś przeciwbólowego? Chyba dopadła mnie migrena.

– W ogóle źle pan wygląda – kobieta zerwała się z miejsca i ruszyła do szafki w rogu pokoju. – Mam tu tabletki, ale nie wiem, czy pan powinien...

– Niech pani da – poprosił. Wykonała polecenie.

– Ale wie pan, co panu dolega? Bo mój kuzyn, to niby trochę źle się czuł, a jak pochodził z tym kilka dni do pracy, to na dwa tygodnie się wyłożył.

– Proszę pani, ja już trzy tygodnie leżę i nic mi nie pomaga – westchnął. – Ale dziękuję za troskę.

Łyknął tabletki i czekał na efekty. Kończył mu się czas, zaraz trzeba będzie wyjść do sali konferencyjnej i dyskutować o zajmujących rzeczach z kilkudziesięcioma zainteresowanymi. Mdliło go na samą myśl. Czym mógł ich zainteresować? Był barwną osobistością, oczywiście, ale nie uśmiechało mu się przybliżać swojego życiorysu. Co więcej, dyskusje o jego książkach zawsze wydawały mu się bezcelowe. Każdy mógł je przeczytać, jeśli chciał i po co się nad nimi dodatkowo rozwodzić?

Czas iść. Gapie już się zebrali, teraz brakowało tylko jego.

Wszedł do długiego, jasnego pomieszczenia. Dębowy stół, rozciągający się wzdłuż pokoju, wokół rzędem ustawione krzesła, przy ścianach ogromne półki z książkami i świerkowe panele na ziemi. Światło lamp oślepiło Lewisa, do tego stopnia, że musiał osłonić twarz. Goście spojrzeli na niego niepewnie, a on błyskawicznie doprowadził się do porządku. Po kilku minutach był już na siłach, by zacząć spotkanie.

– Proszę państwa – powiedział głośno i wyraźnie, by zyskać jakiś fundament, na którym mógłby zbudować przemówienie. – Spotkaliśmy się tu dziś, żeby... Żeby... – powtórzył, nie będąc do końca pewnym, co mówi.

Stał na środku pomieszczenia i gapił się beznamiętnie w podłogę. Ludzie zaczęli się niecierpliwić, szeptać między sobą, wymieniać oburzone uwagi.

– Przepraszam, wszystko w porządku? – spytał ktoś w końcu.

Alexander skierował wzrok ku pytającemu.

– Tak, czemu pan pyta?

– Od kilku minut patrzy się pan w podłogę – zauważył tamten.

Alexander powoli mrugnął i wzruszył ramionami. Wszystko robił w zwolnionym tempie.

– Podłoga jest ciekawsza niż wy wszyscy razem wzięci – wymamrotał. – Po co tu jestem? Po co my wszyscy tu jesteśmy? Jaki to ma sens, jeśli nawet ta głupia podłoga, może przeżyć dłużej od nas? Na co nam to wszystko?

Zebrani patrzyli na niego z coraz większym niepokojem.

– Po co ja w ogóle piszę książki? I tak ludzie o nich zapomną, ludzie tacy są. Docenią, dadzą nadzieję, a później zapomną. Zawsze.

– Panie Lewis, wszystko dobrze? – Iga podniosła się z miejsca i zaczęła iść w jego kierunku.

Oczy odmawiały posłuszeństwa. Wszystko, co widział było rozmyte i jakby splamione. Nie umiał odróżnić kształtów, jedynie kolorowe błyski.

– P-przepraszam, źle się czuję – wydusił.

– Panie Lewis, pana nos – kobieta zatrzymała się w pół kroku i zasłoniła usta dłonią.

– Że co? – wyjąkał, a jego dłoń powędrowała ponad usta. Gdy ją odsunął, zobaczył, że jego palce zabarwione były na czerwono. Z obydwu dziurek w nosie lały się wąskie stróżki karmazynowej krwi.

Stracił grunt pod nogami i legł na kolana, a zaraz później całkiem przywarł do ziemi. Wokół niego zebrali się wszyscy goście. Nie mieli pojęcia, co robić. Alexander leżał na świerkowym parkiecie, blady jak śmierć, plamiąc podłogę krwią sączącą się z nosa.

Układ HLA [THE END]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz