rok 1985, wrzesień

271 17 1
                                    

Brandon naprawdę nie lubił świeżego powietrza. A raczej przebywania na nim. A jeszcze bardziej nie lubił maski, którą mama kazała mu zakładać, gdy tylko mijał próg domu. Zupełnie jakby nawet w zacienionym rozłożystymi dębami ogrodzie coś mu zagrażało.

Teraz kiedy Cassie James gotowała obiad dla synów, a Troy miał zajęcia pozaszkolne, Brandon delikatnie nacisnął klamrę paska, a maska zsunęła się z jego twarzy. Odetchnął głęboko, odkładając ją nieporadnie na murek. Wyglądała dziwnie. Cała biała, powykrzywiana i zimna, jakby zrobiona z kamienia. Brandon nie znał się zbytnio na materiałach lekarskich, ale sądził, że gdyby faktycznie jego maska była kamienna, noszenie jej sprawiałoby mu jeszcze większy ciężar.

Usiadł niezdarnie na huśtawce z opony, którą zrobił jego ojciec, jeszcze zanim porzucił rodzinę jak kundla przy drodze. Co prawda, myślał o Troy'u, gdy montował ją na metalowych prętach, ale Brandon uważał, że jego brat jest za duży na takie zabawki.

Pochylił się do przodu, obserwując czubki swoich butów i próbując nabrać pędu, szybkości czy czegokolwiek, tak jak uczył go Troy. Kołysał się tak przez chwilę. Przód, tył, przód, tył. Wystawił zniekształconą buzię do słońca, a ono łagodnie otuliło ją swoimi promieniami.

Nawet teraz, gdy unosił się ku niebu, coś gryzło go w gardle, tkwiło w nim jak gula, której nie potrafił przełknąć. Był samotny. Nie dało się tego ukryć.

Widział spojrzenia ludzi, to, z jaką pogardą na niego patrzyli. To właśnie dlatego mama uczyła go w domu; żeby nie narażać go na drwiny. Mieszkańcy Lakewood widzieli w nim dziwaka, kogoś innego, kto swym odrażającym wyglądem spędza im sen z powiek i nawiedza w koszmarach.

Szkoda, że nigdy nie zajrzeli pod jego maskę. Nie trzeba rentgena w oczach, by prześwietlić człowieka na wylot i zobaczyć, że pod poniszczoną skórą, jak w kokonie, kryje się piękna dusza, jak mały motyl.

- Cześć.

Melodyjny, dziecięcy głos rozległ się znienacka, sprawiając, że Brandon schwycił mocniej łańcuchy i poczuł, jak rdza piecze go w dłonie. Momentalnie odwrócił głowę. Kimkolwiek była tamta osoba, z pewnością nie należała do jego rodziny. Nie powinna widzieć jego twarzy w pełnej krasie.

- Cześć - natręt powtórzył głośniej, akcentując każdą literkę. - Słyszysz mnie?

Brandon zsunął się z huśtawki i zbliżył się do murku. Przysunął znienawidzony przedmiot do twarzy i, zaskoczony słabością swojego głosu, odpowiedział.

- Tak, słyszę.

Mimo że zasłonił to, co było w nim szkaradne, nadal bał się odwrócić i spojrzeć na intruza, który przerwał mu zabawę. Miły głos odezwał się ponownie.

- Czemu na mnie nie patrzysz, kiedy do ciebie mówię? To niegrzeczne, powiem twojej mamie.

Brandon przygryzł mocno wnętrze policzka, aż poczuł metaliczny posmak krwi na języku. Zacisnął powieki i bardzo wolno obrócił się w stronę dziewczynki. Uznał, że głos był zbyt słodki, by należeć do chłopca. James uparcie milczał jak grób, a po chwili delikatnie otworzył oczy, jakby coś go raziło.

Gdy to zrobił, poczuł, że braknie mu tchu. Nigdy w całym swoim siedmioletnim życiu nie widział czegoś tak zjawiskowego. Nieproszony gość miał długie, blond loki, które okalały drobną twarz. We włosach dziewczynki tkwił wianek z polnych stokrotek. Kiedy zbliżyła się, dostrzegł także piegi na rumianych policzkach i wielkie, niebieskie jak niebo oczy. Promienie słoneczne tworzyły swego rodzaju aureolę nad złotą głową przybysza.

Nieznajoma spojrzała na niego z zaciekawieniem. Nie gapiła się tak, jak robili to ludzie na ulicy. Brandonowi zdawało się, że próbuje przejrzeć go na wylot i zaczęły trząść mu się ręce.

- Czemu trzymasz to paskudztwo przy twarzy? - Zapytała, marszcząc uroczo nos.

James zachichotał chyba po raz pierwszy, odkąd sięgał pamięcią. Ktoś chyba podzielał jego zdanie o pooperacyjnym ustrojstwie. Zaraz jednak zmizerniał i odpowiedział smutnym tonem, przypominając sobie o podstawowym zdaniu maski.

- Bo jestem brzydki. Wystraszyłabyś się mnie.

Blondynka roześmiała się, a jej wianek spadł na ziemię, kiedy parsknęła.

- Wcale nie. Dostałam naklejkę Dzielny pacjent. Jestem bardzo dzielna, bo pobierali mi krew - powiedziała, próbując nabrać mądrego wyrazu twarzy i brzmieć jak lekarz.

Zachęcony osobliwym wyznaniem Brandon zaśmiał się i odsunął maskę, pozwalając jej upaść jej na trawę. Wtedy stało się coś, czego się nie spodziewał, a bardzo nie lubił niespodzianek. Dziewczynka wyciągnęła dłoń i z zainteresowaniem dotknęła jego policzka. Odsunął się jak rażony prądem, choć jej dotyk był bardzo przyjemny.

- To cię boli? - Spytała zmartwiona, odsuwając rękę.

Pokiwał przecząco głową. Chciał, żeby zrobiła to znowu, bał się jednak o to poprosić i narazić się na śmieszność.

- Przepraszam... - niebieskooka zrobiła pauzę, chcąc, by dopowiedział za nią.

- Brandon. Nazywam się Brandon James.

- Margaret Anderson - uścisnęła jego dłoń, potrząsając nią radośnie. - Ale nie lubię tego imienia, bo jest poważne. Twoje też. Będę ci mówiła Bran, dobrze?

- Dobrze - mruknął, czując gorąco pod skórą. Ta cała Margaret wywoływała w nim uczucia, które były mu obce i których nie potrafił ich wytłumaczyć.

­- Też możesz mówić mi zdrobniale. Mama i tata mówią na mnie Maggie, a babcia Peggy, ale Peggy brzmi głupio, co nie?

Brandon przytaknął, słysząc cichy śmiech towarzyszki. Chciał nazywać ją jakoś wyjątkowo, bo tak właśnie się przy niej czuł, a żaden pomysł nie wpadł mu do głowy. Spuścił wzrok na swoje buty. Ciężkie, lekarskie obuwie odróżniało się od różowych trampek w białe gwiazdki, które nosiła Margaret.

Schylił się nieznacznie i podniósł wianek ze stokrotek, który leżał obok jego przeklętej maski. Drżącymi dłońmi ułożył go na jej włosach i wyszeptał, przełykając głośno ślinę.

- Będę mówił ci Daisy.

- Daisy - powtórzyła, a na jej twarz wypłynął uśmiech. - Ładnie.

Patrząc na wykrzywione w serdecznym grymasie usta, Brandon wiedział, że zrobi wszystko, by zobaczyć go ponownie.

Daisy || Scream tvOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz