Szelest. Charczenie. Zawodzenie. Krok. Charczenie. Szelest. Krzyk. Krok. Krok. Krzyk. Hałas. Krok. Charczenie. Krok. Szelest. Krzyk. Wołanie o pomoc. Krok. Nie zatrzymuj się. Krok. Zawodzenie. Charczenie. Krok. Bieg...
Wybiegłam z lasu. Dotarłam do drogi. A na niej kolejni. Zawracam. Biegnę do lasu. Tam byłam niewidoczna. Miałam kamuflaż. Idę. Idę na granicy lasu, a łąki. Stąd widzę ich. Są na drodze. Są ich setki. Charczą, pokracznie chodzą i jedzą. Na przykład mnie.
Idę od tygodni. Sama. Tak jest dobrze. O nikogo się nie martwię, nikim się nie przejmuję. Ale czemu, gdy słyszę krzyki, wołające o pomoc, serce mi się kraje?
Idę. Chce dojść. Gdziekolwiek. Po drodze zabijam. Sarny, wiewiórki, lisy. Strzelam z łuku. Tata mnie nauczył.
Odpoczywam. Zjadłam upieczone sarnie udko. Zagasiłam ogień. Ogień ich wabi. Krzyk też. Więc siedzę cicho. Na drzewie. I myślę.
O tacie, którego zastałam w kuchni. Zginął. Nie oddychał. Serce nie pracowało. A jednak żył. Mózg pracował. Musiał pracować, bo z premedytacją jadł mięśnie mojego brata. Zabiłam go. Tak po prostu.
Wszystko zaczęło się w szkole. Jadłam obiad. Nagle krzyk i wrzask. Włączono alarm. Przez radiowęzeł ogłoszono rozpoczęcie apokalipsy. Zaczęło się.
W domu spakowałam najważniejsze rzeczy. Ubrania, długoterminowe jedzenie, wodę. Wyszłam na ulicę. Jerry siedział w fotelu, przed domem. Śmiał się ze strzelbą w ręce. Chyba zabił swoją żonę.
W te noce, jak te, kiedy siedzi się samotnie na drzewie doskwiera, oprócz złych wspomnień, również brak towarzystwa. Brak bezpieczeństwa.
Nie miałam kolegów, przyjaciółek. Trzymałam się na uboczu. Sama.
Teraz też byłam sama.
Lecz z każdym kolejnym tygodniem wypatrywałam ludzi. Ludzi, którzy zaopiekowali by się mną, a ja nimi.
Szłam dalej. Przez lasy. Przez łąki. Przez miasta i wsie. Zabijałam. Miałam krew na rękach. Czy byłam złym człowiekiem? Nie wiem. Nikt nie odpowiadał na te pytanie, gdy zadawałam je wieczorem w głuchą przestrzeń.
Ludzie potrzebują ludzi. Teraz to wiem. Człowiek, bez człowieka nie poradzi sobie. Jesteśmy stworzeniami społecznymi. Potrzebujemy innych, nie tylko do rozmowy, ale również do okazywania uczuć.
A ja szłam. I doszłam. Do celu. Ludzie. Grupa ludzi.
Stali na drodze. Rozmawiali. Nie byli dużo starsi ode mnie. Czarnoskóry, blondynka, chłopak z grubymi brwiami, muzułmanka. Było ich więcej.
I nic nie poradzę na to, że pomimo krzyków, charczenia i zawodzeń, poszłam w ich stronę.
))))))))))))))))))))(*&*(
NOWY SHOT
ciekawe jakby obsada SKAM poradziła sobie w klimatach THE WALKING DEAD.
JEŚLI CHCECIE DRUGĄ CZĘŚĆ LUB PO PROSTU ROZWINIĘCIE TEGO SHOTA, PISZCIE, A NAPISZĘ XDDDDDDDDD
MIŁEJ NOCY