Rozdział 7

403 16 9
                                    

- Greenie! Greenie! - Jacob wrzeszczał jak obłąkany przepychając się przez tłum. Cholerny Hindus. Jak się mieszka w Indiach to się nauczyło biegać w gestwinie ludzi. Myślał. - Greenie, cholera!

Upadł na bruk. Odwrócił się i zobaczył małego chłopca, który stał nad nim i uśmiechał się trochę nie pewnie, trochę niewinne.

- Co się dzieje panu Henry'emu, panie Jacobie? - Zapytał mały słodkim cichym głosem.

Jacob skoczył na równe nogi i rozejrzał się.

- Green ma złamanie nerwowe, ale mu przejdzie.

Nie czekając na nic, zostawiał chłopca i modląc się w duchu, aby Henry nie wlazł w większy tłum.

- Greenie! Greenie!

Przebiegł chodnikiem i zachamował z ostrym piskiem butów. Dama która właśnie robiła zakupy spojrzała na niego jak na człowieka niespełna rozumu i uniosła głowę wysoko do góry. Jacob spokojnym już krokiem zawrócił i poszedł do zaułka gdzie ukryła się czarna postać.

- Kurrr...de Greenie! Nie łaska, chociaż poczekać?!

Henry skrzyżował ręce i oparł się o brudną ścianę. Naciągnął kaptur i wyglądał jak czyjś cień.

Jacob podszedł do nowego(i jedynego) przyjaciela i stanął obok niego przyjmując taką samą pozę.

Stali w ciszy. Henry zaciskał i otwierał pięści starając się uspokoić. Jacob porostu stał i starał się rozminięć, jakim cudem jego biała szata stała się nagle czarna jak węgiel. Jednak go nie doceniał. W ogóle nie doceniał Indyjskiego Bractwa, nawet wtedy, kiedy ojciec opowiadał mu o Arbaazie Mirze i całym Bractwie.

- Ja już nic z tego nie rozumiem. - Henry pociągnął za nitkę przy ramieniu i nagle cały materiał znowu stał się biały. Skubany. Pomyślał Jacob. - Zabiłem trzydzieści osób za jednym zamachem, a miałem problem z zabiciem jednej przez kilka lat.

- Ojciec przecież mówił ze zabijesz w potrzebie obrony, a to była obrona...Twojej rodziny.

- Nie Jacob. Ethan'owi nie o to chodziło. To nie była obrona. Zabijając ich nie obroniłem mojej rodziny. To było coś innego. Coś, czego nie pokazałem nikomu innemu, nawet sobie samemu.

- Ukryty tryb kameleona w szacie?

- Co? Nie! Coś innego...widziałeś to...

- Tak. Widziałem porządną rzeź! Istną krwawą masakrę w wykonaniu assassyna, który nie ma serca do zabijania!

Henry nie wydawał się tym pocieszony.

- Powiedz...było ci kiedyś żal swoich ofiar?

- Nie. - Odpowiedź była tak prosta i oczywista, że to pytanie wydawało się głupie.

- Właśnie. Ja zawsze tak miałem jak kogoś zabiłem, nie ważne czy w obronie własnej czy czyjeś. Zawsze. W tym momencie też mam wyrzuty sumienia, jeśli chodzi o tych ludzi. Twój ojciec mi to mówił. Nigdy nie będę zabójcą, bo zabójcy nie szkoda jest swoich ofiar...

- Słuchaj! Nie wszystko, co mówi...mówił mój ojciec jest prawdą...no w sumie to żaden zabójca nie ma wyrzutów...dobra inaczej! Nie we wszystkim mój ojciec miał rację. Widziałem, co zrobiłeś! Wątpię czy nawet ojciec by tak potrafił! Słuchaj, nie mam pojęcia, co sprawiło, że zmieniłeś się w...no wiesz... ale wiem, że moja w tym głowa, żeby się dowiedzieć.

Henry stał i wpatrywał się w Jacoba z mieszanką niepewności oraz wdzięczności. Jeśli Jacob odkryje, co sprawiło, że zabił tych ludzi to może to sprawi, że będzie mógł wrócić do Indii i oczyści nazwisko z hańby, jaką je okrył. Ale z drugiej strony...czy oni dadzą mu w ogóle szansę? No i jeszcze Evie...

Zasuszone kwiaty//Assassin's CreedOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz