01 ~ "One day"

50 0 0
                                    

Siedziałam na dachu. Dach ten był stary, tak jak pozostałe części tego budynku. Blok przeznaczono jakiś czas temu do rozbiórki. Moje nogi skrzyżowane przede mną, zaczynały powoli drętwieć, ale nie wiedziałam, czy mogę się ruszyć. Bałam się, że gdy poruszę się o milimetr, blondyn ode mnie odejdzie. Wolałam przetrwać to dziwne uczucie w milczeniu.

-Dobrze. - odezwał się nagle, przez co mój oddech się na chwilę zatrzymał. Cholernie mnie wystraszył. Odwrócił głowę w moją stronę, nie uśmiechał się już. - Chodź ze mną.

Otworzyłam usta, zamknęłam je.

-Co?

-Jeśli mówię "Chodź ze mną" to chyba znaczy, żebyś ze mną poszła, a nie zrobiła mi loda.

Skupiona na nie przewróceniu się, wstałam, wytarłam brudne na kolanach od kurzu i ziemi, podziurawione w prawie wszystkich miejscach spodnie i zaciągnęłam na palce rękawy poniszczonej, na łokciach bardzo przetartej bluzy. Pomierzwione, pokołtunione blond włosy przeczesałam palcami do tyłu i uśmiechnęłam się do wyższego ode mnie o dobre paręnaście centymetrów chłopaka, który mierzył mnie wzrokiem od góry do dołu z miną, o którą dziewczyna mogłaby się obrazić.

Nie lubię, kiedy ktoś patrzy się na mnie z obrzydzeniem, pomyślałam.

Blondyn potrząsnął głową na boki, uśmiechnął się fałszywie - tak, jakby nie widział, że widzę to fałszywość - i wyciągnął do mnie dużą dłoń.

-Chodź.

Przeszłam obok niego, mijając wyciągniętą dłoń. Usłyszałam westchnienie, potem szybkie kroki.

-Potrzebujesz pomocy. - dorównał mi kroku - Nie dam ci jej, jeśli będziesz udawała księżniczkę, jasne?

Zatrzymaliśmy się w tym samym czasie przed drzwiami prowadzącymi na dół. Popatrzyłam mu w zielono-szare oczy. Były nijakie, jak on sam.

-Dobrze. Prowadź.

Zeszliśmy na sam dół po skrzypiących schodach. Potem blondyn kazał mi iść za sobą. Doszliśmy do najbardziej oddalonego od jakiejkolwiek cywilizacji parku. Wydawał się być starszy niż całe to miasto, zapomniany bardziej niż najgorszy zespół rokowy, i opuszczony, jak niektóre w tej miejscowości domy.

Ławki nie wydawały się najbezpieczniejszym pomysłem, dlatego pociągnął mnie za przedramię pod gruby, ciemny dąb. Usiedliśmy na trawie, twarzami do siebie.

-Nazywam się Irwin. - przerwał krępującą ciszę.

-Irwin? - kiwnął głową - To imię czy nazwisko?

-Po prostu mów mi Irwin. - puścił mi perskie oczko.

-Dobrze, panie Irwiń. - wyśmiałam go.

-Nie śmiej się, bezimienna.

Zamknęłam się od razu, spuściłam głowę.

-Naprawdę nie wiesz, jak to jest, nie pamiętać. - Irwin jakby nagle otrzeźwiał. Wyprostował się i zaczął mnie przepraszać. - Daj już spokój. - syknęłam.

Uniósł ręce do góry, w geście poddania.

- Serio nie wiesz, jak się nazywasz ? - spytał po chwili ciszy.

-Nie, na żarty.

-Przestań taka być. - warknął.

-Jaka niby?

-Oschła. - wywróciłam oczami - Próbuję ci pomóc, a ty i twoja duma macie to wszystko w poważaniu!

Westchnęłam przeciągle, cholera miał rację.

-Wybacz.

-Coś cię boli? - spytał, przyglądając się mojej twarzy.

-Tak. - podniosłam obydwa rękawy bluzy aż po przedramię. Wszędzie miałam zadrapania, otarcia, w niektórych miejscach była zaschnięta krew. Potem zsunęłam na dół rękawy, wyciągnęłam przed siebie prawą nogę, podciągnęłam nogawkę luźnych dzinsów aż do początku ud. Ciemny siniak na kolanie odznaczał się najbardziej na tle tych wszystkich zadrapań. Usiadłam tak, jak wcześniej.

-Co z głową, boli? - zapytał, opierając się bokiem o dąb.

-Tylko z tyłu. I jest mi niedobrze.

-Może masz wstrząs mózgu. - powiedział spokojnie.

-Od kiedy ty taki lekarz? - prychnęłam.

-Masz rację, nie wiem, co ci jest. Ale wyglądasz, jakbyś przeżyła właśnie wypadek.

Wzruszyła ramionami.

- Idziemy do szpitala. - stwierdził ponuro.

-Nie! - wrzasnęłam - Błagam cię, nie chcę do szpitala! - wyciągnęłam ręce przed siebie, jakgdybym broniła się przed napastnikiem.

-Ale dlaczego?! - też zaczął krzyczeć - Może ktoś cię szuka! Rodzina albo ktoś!

-Nie chcę! Ja... - uspokajałam się powoli - Ja wolę zostać tu z tobą.

Spuściłam wzrok na trawę. Zaczęłam bawić się brudnymi paznokciami, pod którymi miałam resztki ziemi oraz gliny.

Cisza. Znowu cisza. Ale ta chyba była najdłuższa.

-Czyli nie masz imienia. - zaskoczył mnie tym, uniosłam głowę, Irwin się wyszczerzył  - W takim razie trzeba ci je nadać.

-Nadać? Jak psu? - zaśmiałam się.

-Tak jakby. To... Jak chcesz mieć na imię?

- Nie wiem. - wzruszyłam ramionami.

-Pomyśl, masz teraz przez chwilę nowe, inne życie. Przez ten dzień będziesz kimś, kim tylko chcesz.

-Ten dzień ? - zapytałam.

Westchnął.

-Tak. Daję ci jeden dzień, potem idziemy do szpitala. - jego mina sugerowała, żeby lepiej się nie sprzeciwiać.

Jeden dzień. Tylko jeden dzień. Mam mało czasu, bardzo mało czasu.

-Dwa.

-Co?

- Daj mi dwa dni. Chcę poczuć, że żyję, a ten dzień i tak chyli się mu końcowi. - pokazałam na niebo.

-Fakt.  - popatrzył na zachodzące słońce - Ten dzień się nie liczy. Ale jutro, po osiemnastej, idziemy do szpitala.

-Pojutrze.

-Jutro. - warknął.

-Proszę.

- Nie.

Westchnęłam.

-Dobrze, jutro o osiemnastej.

Znowu cisza.

-Stella.

-Hę?

-Możesz mieć na imię Stella. - uśmiechnął się słodko.

-Stella - powtórzyłam powli, uśmiechnęłam się - mi pasuje.

-Dobrze, Stello, musimy Coś zrobić z twoimi ubraniami. - popatrzył na moje nogi - Spodnie z dziurami po wypadku są bardzo modne, ale krew na spodniach już nie.

Zaśmiałam się donośnie.

-Dobrze, daj mi wodę i mydło. - wyszczerzyłam się.

-Mam lepszy pomysł. - Irwin też się wyszczerzył.

-----

Podoba się Wam w ogóle ta książka? Bo mi the hell yeah :D

(NOT)REMEMBER / A. Irwin Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz