Madelaine lubiła niespodzianki, ale jej ulubioną zdecydowanie była ta, kiedy kilkanaście godzin po jej pierwszym pocałunku w tym mieście do jej domu wkroczyła Nancy Josephine Warren, ubrana w olbrzymią koszulkę z logiem Arctic Monkeys, z jeszcze większą torbą jedzenia w swojej malutkiej dłoni.
- Madelaine Carter! - Krzyknęła, chociaż wcale nie musiała, bo ona poderwała się z łóżka, gdy tylko usłyszała samochód wjeżdżający na podjazd. Głos Nancy poznałaby wszędzie, więc biegiem pokonała dzielącą je odległość i wskoczyła na przyjaciółkę.
Nancy głośno się roześmiała i objęła ją.
- Panno Warren, jest pani najbardziej nieprzewidywalną osobą w całym stanie.
Stały dłuższą chwilę w uścisku, bujając się na boki, po czym przeszły do salonu i zajęły miejsca na kanapie, która Nancy kojarzyła się z domkiem lalki Barbie przez masę puchatych, różowych poduszek.
- Czuję zapiekankę.
- Zapiekankę, sushi i zestaw Happy Meal. - Nancy puściła jej buziaka w powietrzu. - Wzięłam też te pędzle, których potrzebowałaś. Madelaine uśmiechnęła się do niej. I po raz pierwszy od bardzo dawna, czuła się jak w rodzinnym domu.
///
Pojawiła się nagle, była nagle i zniknęła też nagle.
Luke nie lubił się do tego przyznawać, ale kochał tę dziewczynę i odkąd odeszła, czuł w sercu dziwną pustkę. Ze stratą pogodził się już dawno temu, ale był pewien, że w niewyjaśniony przez naukę sposób kawałek jego serca został przez nią odebrany. I może nie sama pustka była problemem, ale sposób, w jaki starał się ja zapełnić.
Wciąż pamiętał dzień, kiedy krew jego przyjaciela opryskała mu dłonie. Luke przepraszał go setki, tysiące, wiele tysięcy razy, więcej, niż był w stanie zliczyć. Kiedy zdecydował się go uderzyć? Kłócili się o błahostkę, ale on nienawidził siebie za ulgę, jaką wtedy poczuł. I od tamtej pory jego knykcie stale były pozdzierane. Był bardzo wściekły, tak wściekły, że sam się tego bał.
Została mu tylko akwarelowa róża. Nie zdjął jej ze ściany, choć wiedział, że wygląda totalnie niemęsko, ale przypominała mu o wylanych łzach, które były jeszcze bardziej nie w jego stylu. Niespecjalnie przejmował się dowcipami kolegów, ale wiedział, że rozumieli (wcale tego nie robili, ale kochali Luke'a bardziej, niż on sądził).
Ruszył. Biegł bardzo długo, za długo, za szybko, bez celu i nawet nie umiał porządnie biec. Ale biegł. I to było najważniejsze, bo kiedy już oddalił się wystarczająco, to poczuł pewien spokój.
Wtedy też na horyzoncie pojawiła się drobna dziewczyna z brązowymi włosami i piegami na nosie. Luke nie miał jeszcze najmniejszego pojęcia, że ona kocha czerwone wino, siedzenie na dachu o 4:30, ani też o tym, że umiała zwinąć język w rurkę. Wiedział tylko tyle, że było w niej coś takiego, że chciał być troszeczkę bliżej, nawet, jeśli później miałby znowu biec, bo przecież już miał w tym wprawę.
Nudny, ale przejściowy:(. Mam pewien zarys na to fanfiction (wcześniej wcale go nie miałam), więc rozdziały powinny pojawiać się częściej. I w następnym będzie się coś działo!!
CZYTASZ
hometown; l.h. wolno pisane!
Fanfiction"Wszystko, czego dowiedziałam się o życiu, można by streścić w dwóch słowach: ono trwa." - Baptiste Beaulieu