III

85 19 21
                                    



Nie spodziewał się, że krasnoludka naprawdę poszuka notatek na temat Amellów, sądził, że ostatecznie zignoruje jego niejasną wypowiedź i wróci do pracy, jakby nic się nie wydarzyło. Dagna jednak – niezwykle dziś rozkojarzona i rozemocjonowana – przy ich następnym spotkaniu położyła przed nim niepozorną, żółtą książeczkę, której jadowicie zielony tytuł fantazyjną czcionką głosił „Wielkie rody Thedas". Samson nigdy nie czuł w sobie artysty, a wytwory sztuki niezbyt do niego przemawiały, ale nawet on widział, że ta okładka była paskudna. Raziła intensywnymi kolorami nieprzyjemnie w oczy, a dziwaczny font był słabo czytelny i mocno orlesiański. Podniósł wzrok znad książki na znawczynię arkanów; jeśli oczekiwała, że sięgnie po druk, to nie było na to najmniejszych szans. Wciąż był zakuty z przyczyn oczywistych i najwięcej, na co mógł sobie pozwolić, to podrapanie się po plecach, a i to nie całych. Chyba właśnie to do niej dotarło, ponieważ uderzyła się otwartą dłonią w czoło i, przepraszając pod nosem, wyszukała pożądany fragment „Wielkich rodów".

– Miałeś rację, pan Amell jest synem Revki, a nawet kuzynem samego Garretta Hawke! Szczerze mówiąc, to dopatrzyłam się tam nawet powiązań z Trevelyanami, boczną gałęzią, ale krew nie woda, prawda? Och, to tak, jakby byli kastą bohaterów! Chociaż ojciec samego Bohatera nie jest wymieniony... Dopiero jego rodzeństwo jest chyba legalne. No i sam ród ma dosyć smutną historię... Zdrady, hazard, śmierć, utracony honor, odzyskany honor, zakazane romanse... Trochę jak w książkach Varrika! Czytałeś kiedyś jego książki? Nie? Są niesamowite. Przyniosę ci kiedyś Kryminalne Zagadki Kirkwall, to mój ulubiony cykl! I jeszcze ta nowela, o dzielnym Serah Ravenie i magiczce Andruli! To było takie romantyczne, gdy uratował ją przed... Nieważne, zagalopowałam się trochę – zaśmiała się nerwowo, nieudolnie starając się zamaskować zakłopotanie. Wlepiła w niego wyczekujące spojrzenie i dodała: – Chodzi o to, że tak, Bohater Fereldenu był pierwszym dzieckiem Revki Amell.

Cisza, która zapadła po tych słowach w kazamatach, była chyba najdłuższą, odkąd się tam pojawił. A wszystko przez to, że nie potrafił się przełamać, by zacząć mówić, a sprytna Dagna czuła zapewne, że należy poczekać, więc i sama się nie odzywała, siedząc cicho, jak ta mysz pod miotłą. Ach, szlag by to wszystko! Co miał do stracenia? Nic! A i był coś winien młodziutkiej uczonej, za uwagę, której nie musiała, a przecież tak chętnie mu poświęcała, sprawiając, że na powrót czuł się człowiekiem. Wziął głęboki oddech i zaczął spłatę długu opowieści.

Za młodu, jeszcze kiedy był pełen entuzjazmu i nadziei, jak wielu templariuszy, nieraz fantazjował o walce z apostatą. Wyobrażał sobie, jak z pomocą samego Stwórcy obala groźnego malefikara, czy sprowadza z powrotem do Kręgu zbiegłego maga. „Magia istnieje po to, by służyć człowiekowi, a nie nim władać", głosi Pieśń. A templariusze istnieją po to, by trzymać przeklętych magią w ryzach. Naturalnie więc ucieszył się, gdy powiedziano mu, że będzie uczestniczył w polowaniu nie na jednego, a aż na czwórkę apostatów! Bohaterski templariusz tryumfujący nad plugawym wynaturzeniem. Ta wizja była równie upajająca co krasnoludzki pył. Tkwiący w wpajanym mu latami przekonaniu, że jako sługa Zakonu jest jedynym obrońcą ludzkości przed destruktywną potęgą magii, czuł rozpierającą go dumę z tego, kim jest. A czym był tak naprawdę? Narzędziem w rękach zakonu, niczym więcej, niż psem na smyczy lyrium! I teraz, jak te psy, mieli podążyć śladem wspomagającej magów Revki Amell. Nie rozumiał wtedy, dlaczego ktokolwiek kto nie jest magiem, miałby im pomagać. Po co obawiający się demonów człowiek miałby z nimi przystawać? Wydawało mu się to wtedy takie nielogicznie. Dopóki, dzięki łapówkom, groźbom i obietnicom, nie znaleźli kobiety i czwórki rzekomych „groźnych apostatów". A więc tak wyglądali wrogowie Andrasty? Banda podlotków pod opieką zdesperowanej matki miała być ich celem? Wtedy dotarło do niego, jak zakłamany jest Zakon w całej swojej prorodzinnej otoczce. Tak bronią rodzin?! Rozbijając je ostrzami templariuszy?! I to dlaczego? Bo któreś z dzieci włada magią?! Wtedy jednak nie miał czasu na dochodzenie do podobnych konkluzji, ponieważ najstarszy dzieciak, na oko szesnastoletni, zaatakował ich, żeby odciągnąć uwagę od reszty rodziny. Rozprawili się z nim szybko, rozproszyli jego magię, a następnie któryś z nich po prostu uderzył go parę razy tarczą, aż chłopak stracił przytomność. Tyle z epickiej walki z apostatą. Pozostałe dzieci, chłopiec i dwie dziewczynki, patrzyły na nich przerażone, ukrywając się za plecami matki. Błagania Revki, by nie zabierali jej wszystkich dzieci i potem jej potępieńcze wycie na ulicy nawiedzały go w snach jeszcze przez wiele nocy. Jak można zrobić coś takiego matce? Jak on mógł coś takiego zrobić...?

Odpowiedź była prosta. Mógł. I zrobił.

Dagna wpatrywała się w niego z szeroko otwartymi oczami, z których jednak nie potrafił wyczytać jej emocji. Spodziewał się, że po prostu każe go wyprowadzić i będzie to ostatni raz, gdy się widzieli, a pewnie on zrobiłby to na jej miejscu. Krasnoludka jednak pociągnęła nosem i położyła na jego ramieniu drobną dłoń, chyba chciała coś powiedzieć, ale ostatecznie tego nie zrobiła. Zabawne, tak prosty gest, a było w nim więcej treści, niż w jakichkolwiek wypowiedzianych słowach.

~*~

Ich rozmowy, ku jej wielkiej uciesze, stały się coraz częstsze i coraz dłuższe. Samson był człowiekiem... pełnym goryczy. To chyba było najlepsze podsumowanie. Słysząc jego historie, nie dziwiła się jednak. Najbardziej wstrząsnął nią los Maddoxa, dotąd sądziła, że był tylko, choć genialnym, poplecznikiem Samsona, którego zmuszono do samobójstwa. Prawda okazała się gorsza. Wyciszony na zlecenie Meredith tylko dlatego, że zakochał się w kobiecie poza Kręgiem, a Samson wydalony po latach służby, ponieważ chciał pomóc przyjacielowi. Powiedział jej wtedy „templariusz, który przyjaźni się z magiem, to zły templariusz". Przerażało ją to. Nie wyobrażała sobie, by teraz wyciszono któregoś z jej kamratów albo Serę. Kiedy o tym myślała, czuła się, jakby ktoś ugodził ją prosto w serce. A Samson to przeżył, musiał oglądać, jak jego przyjaciel zmienił się w zimną maszynę do zaklinania. Opowiedział jej również tym, jak próbował pomóc magom w Kirkwall, że w każdym młodziku widział syna Revki i nie chciał, by historia się powtórzyła, choć dodawał też zaraz, że było to także łatwe źródło zarobku, a on potrzebował pieniędzy na „krasnoludzki pył", jak nazywał lyrium.

Czas jednak mijał nieubłaganie, a ona nie mogła wiecznie wmawiać Inkwizytorowi, że wciąż i wciąż bada Samsona; nie, gdy byli strażnicy, którzy przecież zawsze im towarzyszyli, a ona przestała przynosić nowe wyniki. Przekonała jednak Hadriana, aby pozostawił Samsona w twierdzy w celu „obserwacji". Mag nie za bardzo rozumiał, co takiego chciała obserwować, ale się zgodził. Dlatego schodziła teraz stromymi schodami w głąb więzienia. Lochy świeciły pustkami i nie było w nich nikogo, prócz Samsona i strażniczki. Trevelyan podczas całej swojej sędziowskiej kariery wydał tylko jeden wyrok śmierci – ofiarą był Livius Erimond. Resztę wolał wcielać do Inkwizycji.

Zadrżała, szczelniej opatulając się płaszczem ze skóry bryłkowca. To było chyba najchłodniejsze miejsce w całej Podniebnej Twierdzy i wielka dziura w podłodze mogła mieć z tym coś wspólnego. Rozejrzała się. Raleigh zajmował tę samą celę, co zawsze, bo i gdzie miał niby pójść? Na pewno nie na grzyby i z powrotem. Usiadła na zydelku koło celi i wyciągnęła z torby „Kryminalne Zagadki Górnego Miasta". W dni takie jak te, czyli kiedy była wykończona po pracy w Kazamatach, wolała czytać, zamiast rozmawiać niezbyt przytomnie, a że przecież obiecała zapoznać byłego templariusza z dziełami Varrika, to postanowiła połączyć przyjemne z pożytecznym.

Jej wizyty, rozmowy, wspólne czytanie, wszystko to zbliżyło ich do siebie i Dagna nie potrafiła nazwać Samsona inaczej niż przyjacielem. Nie był idealny, och, do ideału to mu było jak z Ostagaru do Val Royeaux. Popełnił tak wiele złych decyzji, że gdyby istniała taka konkurencja na Wielkim Turnieju byłby jej mistrzem, ale, na przekór wszystkiemu, ufała mu. Zwierzała mu się z każdej myśli, której bała się wypowiedzieć głośno przy kimkolwiek innym, a on słuchał jej, doradzał i również dzielił się myślami i sekretami. Różniło ich praktycznie wszystko, przekonania, wyznawane wartości i opnie, ale łączyła też samotność i wzajemne zrozumienie. I oboje lubili rybę w cieście, a takie coś to już coś!

Wyblakły Mak ✔ [Dragon Age Inkwizycja]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz