Rozdział 4

118 22 44
                                    

Popycham drzwi, rozlega się cieniutki świergot dzwonka. Wzdrygam się, gdy z zaplecza słychać głuche "idę!". Ostatni raz zerkam na jedyne wyjście z koszmaru, które z każdą chwilą staje się jakby bardziej odległe.

- Co potrzeba? - młoda blondynka opiera łokcie o ladę po swojej stronie, więc jestem zmuszona podejść do niej, by cokolwiek powiedzieć.

Wtedy orientuję się, że nie wiem, czego potrzebuję.

Zerkam to na kobietę, to na ladę. Skaczę pomiędzy nieuporządkowanymi stosami ulotek na stole pod oknem, a szybką z niewielkim okienkiem, za którym znajduje się sprzedawczyni. Wszystkie te fachowe nazwy i białe opakowania latają mi przed oczami, nie wiem co wybrać, w tej chwili nie pamiętam nawet, na co choruje Łukasz.

Nagle przypominam sobie o recepcie. Wyjmuję pomięty skrawek papieru z kieszeni i podaję go kobiecie. Ręce trzęsą mi się do tego stopnia, że wydruk lata kompulsywnie na wszystkie strony aż do chwili, gdy życzliwa kobiecina zakleszcza go w swojej spokojnej, opanowanej dłoni. Wypowiada kilka magicznie brzmiących słów, po czym znika na zapleczu. Po chwili wraca z kilkoma zgrabnymi pudełeczkami, pakuje je do reklamówki, uprzejmie pyta "czy to wszystko?" i próbuje dowiedzieć się, czy płacę kartą.

Karty oczywiście nie mam, więc bez słowa kładę banknot na ladzie, unikając jej wzroku.

Do domu wracam trzy razy szybciej niż wcześniej. Odzwyczaiłam się od tego uczucia, a pomyśleć, że cykl edukacyjny trwa całe dziesięć miesięcy.

Dziesięć miesięcy przemykania po korytarzach, unikania złośliwych dziewczyn, wymawiania się od pracy w grupach i prezentacji przed całą klasą. Dziesięć miesięcy apelów, uroczystości przestanych pod ścianą, za ostatnim rzędem krzeseł. Dziesięć miesięcy zamknięcia w srebrnej klatce, do której kluczem jest tylko słodka samotność.

Pukam do pokoju Łukasza. Powoli naciskam klamkę, najpierw wciskam do środka głowę, a gdy upewniam się, że brat nie śpi, otwieram drzwi na oścież, a foliówkę z lekami stawiam na jego nocnej szafce.

- Mama była po leki? - odzywa się cicho. Wygląda naprawdę nie najlepiej. Jasnoniebieskie oczy są jakby zasnute powłoką łez, spierzchnięte usta rozchylone, policzki pokryte niezdrowym rumieńcem. Roztrzepana grzywka Łukasza, która zwykle fruwa na wszystkie strony, gdy biega po murawie, lepi się do spoconego czoła. Nie mogę patrzeć na to obojętnie, więc wyciągam z kieszeni pogiętą, lecz czystą chusteczkę i ocieram mu twarz.

Niepokoi mnie również jego głos, więc przykładam dłoń do czoła brata. Choć kąciki ust drżą, uśmiecham się do Łukasza pokrzepiająco.

Drżące ręce przykładam do swoich policzków. Są nieco bardziej rozgrzane niż zwykle.

- Ja byłam – wykrztuszam. Nie chcę, żeby mnie chwalił, skoro jedyną cechą, którą mogę się "poszczycić" jest tchórzostwo. - Pójdę do siebie – mówię i szybko wstaję, by uniknąć dalszych pytań.

Czmycham do swojego pokoju. W pełni ubrana rzucam się na łóżko i nakrywam kołdrą aż po koniuszek głowy. Chciałabym zniknąć. Wiecznie żyć nocą, słuchać świerszczy, pszczół i grajka o perlistym głosie. Nie bać się, nie denerwować, móc uspokoić zszargane nerwy.

Wdycham piżmowy zapach pościeli, a mój skłonny do autodestrukcji umysł analizuje każdy krok, który wykonałam, najmniejsze słowo przeze mnie wypowiedziane. Przypominam sobie, że kasjerka musiała siłą rzeczy musiała zauważyć moje rozdygotanie, na pewno coś sobie pomyślała, coś niepochlebnego. Choć jej twarz wyrażała płytką serdeczność, to wnętrze umysłu podsuwało niezbyt tolerancyjne myśli.

Docierają do mnie spojrzenia, które rzucali mi ludzie: znudzone, niemal wrogie, znowu widzę półuśmieszki, pojawiające się na ich skostniałych twarzach.

W głowie wszystko jest łatwiejsze. Przed wyjściem z domu trenuję teksty wszystkich rozmów, które tego dnia mogą mi się przytrafić, ćwiczę uśmiechanie się bez odsłaniania zębów, przyjacielskie gesty. Udaję, że zamawiam kawę, że muszę rozmienić pieniądze w kasie, że pytam "kto jest ostatni w kolejce?" tylko po to, by w styczności z ludźmi nie powiedzieć niczego.

Zanim wyjdę z łóżka, nastaje wieczór.

Zaróżowione ulice wreszcie mogą odetchnąć. Ludzie przestają spacerować, delikatne stąpnięcia sportowych bucików ustają. Nagle przypominam sobie o szklance wody, którą powinnam wypić rano. Mam swoje dziwne zwyczaje i przestrzegam ich. Dziwakiem jestem, nic co odbiega od normy nie jest mi obce. Przesądy pozwalają mi zachować nadzieję.

W kuchni wyjmuję z lodówki malutki słoiczek wypełniony złotawym sokiem z cytryny, dodaję kilka kropelek do przegotowanej wody. Szklankę podnoszę na wysokość oczu.

- Działajcie, złote kropelki szczęścia – szepczę do siebie.

Każdym łykiem delektuję się bardziej, kwaskowatość mojej osobistej ambrozji popędza ślinianki do roboty, mózg do działania. Ocieram popękane usta, odkładam szklankę do zlewu. W łazience biorę szybki prysznic i przebieram się w koszulę nocną. Przelotnie rzucam okiem na lustro, ale zaraz cofam się o kilka kroków. Przystaję na dłużej, opieram dłonie na przytwierdzonej do ściany półce.

Jak mogłabym opisać lęk?

Zachowując charakterystyczną ludziom patetyczność, powiedziałabym, że lęk jest oazą nieśpiesznie migoczącą wśród pustynnego niebytu, fałszywie pomocną dłonią wyciągniętą do człowieka w najgorszy czas. Chytrze uśmiechającym się diabłem, który namawia do zawarcia umowy.

W rzeczywistości, strach nie niszczy ci życia, nie rozrywa go na kawałeczki. On cię po prostu z niego wyłącza. Bierna obserwacja - tak bym to nazwała. Nie uciekniesz, bo problem tkwi w tobie i twojej głowie. Nie uwierzą twoim słowom przyjaciele, którzy każą ci przestać udawać.

"Jaśmin, nie chcę ci tego mówić, ale nie masz prawa porównywać się do ludzi, którzy przechodzą prawdziwe załamania nerwowe, którzy naprawdę cierpią na depresję. Przestań, nic ci nie jest."

Przyjacielu, może masz rację. Nigdy nie miałam załamania nerwowego, nie przeszłam też depresji. Cierpię na fobię społeczną, więc może rzeczywiście nie mam prawa się do nich porównywać.

Ramiona mi opadają, plecy garbią się jeszcze mocniej.

Chudymi palcami chwytam za jedną ze sprężynek, które spływają na moje ramiona. Prostuję pukiel włosów. Gdy go puszczam, odskakuje, na nowo przybierając poprzednią formę. Później dotykam lustra. Odbicie robi dokładnie to samo.

Chcę upewnić się, że nie jestem iluzją, splotem zszarganych nerwów i emocji tylko w połowie sensownych. Odbijam się niczym kauczukowa piłeczka o ściany umysłu, snuję plany ucieczek, a moje gdybania dobijają do bardzo niezdrowej liczby. Presja, wymagania i oczekiwania to kolejne gwoździe do trumny. Życie nie minie, pozostawiając mnie samej sobie, a w tak bezdusznym świecie musisz sobie poradzić.

Wzdycham, pozostawiając na szybie placuszek z pary wodnej. Przysłania stalowoniebieskie oczy, rozmazuje dwie, czerwone wargi.

Tej nocy nie chcę nawet słyszeć grajka. Odczuwając w piersi przerażającą pustkę, owijam się skołtunioną kołdrą, przyciskam do siebie jej brzeg. Chcę tylko uspokoić szamoczące się w klatce piersiowej serce.

Jaśminowy HaftOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz