Otwarł oczy, a jego wzrok napotkał brudny żółtawy sufit.
Spokojnie.
Słyszał w myślach głos swojego dziadka.
Rany wyluzuj... co się tak spinasz.
Kolejny głos, którego właściciela lubił jeszcze mniej od pierwszego.
I może trochę mu to pomogło, bo nawet wspomnienia niechęci skutecznie zagłuszały wszystkie emocje.
Może coś ugotuje. To wydawało się dobrym pomysłem. Usiadł na kanapie i ściągnął gumkę, którą zebrał wcześniej grzywkę, aby nie wchodziła mu w oczy, podczas snu. Spojrzał na lodówkę. Jego apetyt przepadł.
Może jednak nie?
Znowu się położył i opierając się na łokciach, zaczął skanować przedmioty porozrzucane na ławie. Pośród poplamionych kawą starych gazet i spinaczy do ubrań, pusta popielniczka, ponieważ od jakiegoś tygodnia starał się jej nie używać. Mógł dzięki temu mówić, że rzucił palenie, kiedy tak naprawdę cały czas spędzał na tyłach domu, na werandzie pijąc kawę i wypalając papierosy, jeden po drugim.
Potem chował pety w butelce po napoju energetycznym, która stała oparta o małe zagłębienie pomiędzy tarasem a ścianą domu.
Myślisz, że kogoś obchodzi czy się trujesz? To nie tak, że umrzesz. Po co tak sobie komplikujesz życie?
Fakt, ale była jedna osoba, która absurdalnie przejmowała się jego zdrowiem. A jakoś nienawidził widzieć zmartwienia na tej twarzy.
Czuł się wtedy jak przestępca.
Istnienie tej osoby jest samo w sobie niedorzeczne. Nie mogło być kogoś, kto, cierpiąc przez jeszcze lata, zanim on się w ogóle pojawił, był tak dziwnie pozytywnie nastawiony do życia.
Lubię myśleć, że najgorsze już przeżyłem, nic mnie już nie unieszczęśliwi... o, oprócz jednej rzeczy, która unieszczęśliwia mnie właśnie teraz... Papieros w twojej ręce. Jak przestaniesz, będę najszczęśliwszy na ziemi.
— Wybryk natury — wymamrotał i sięgając za siebie, wyciągną paczkę wsadzoną w ciasną dziurę pod podłokietnikiem.
Zakładając jakieś klapki, podszedł do nadpsutego ekspresu i nalał sobie letniej kawy do małej zszarzałej filiżanki.
Z tym wyszedł na zewnątrz i usiadłszy na ławce zaraz na brzegu tarasu, oddał się swojej rutynowej czynności.
Przebywał już tu jakiś czas, lubił ciszę, jaką zapewniało mu mieszkanie na małej wsi z kilkoma sąsiadami, których zupełnie nie obchodziło jego istnienie. Poza tym miejsce było naprawdę estetycznie zadowalające, zaraz przed nim rozciągała się dzika plaża, a za nią lazurowe morze, którego w pewnych porach dnia nie dało się oddzielić wzrokiem od nieba.
Było też coś ujmującego w zaniedbanej, starej chatce, ze ścianami koloru wyblakłego różu, zniszczonymi przez piasek, który wdarł się również do wnętrza przez nieoszklone okna. Nie przypominała mu zupełnie o niczym, różniła się od willi na północy, w której mieszkał razem z dziadkiem, a także od rezydencji na Iberii, w której się wychowywał, które były pełne wspomnień i to nie tylko tych złych.
Nie było to też jego luksusowe mieszkanie w stolicy. W ogóle nie czuł, że to miejsce należało do niego, był po prostu lokatorem, nie czuł przywiązania do niczego, co tu się znajdowało.
Nawet do grządek z pomidorami, które tak starannie pielęgnował.
***
Zapach sosu neapolitańskiego zbudził go późno w nocy. Przetarł oczy, nie czuł zmęczenia, ale wolałby przespać się, chociaż do świtu. Nie za bardzo wiedział co zrobić ze sobą w nocy.
W dzień zawsze mógł pielęgnować ogródek albo jeździć na zakupy do sklepu w pobliskim miasteczku. W nocy zostawały mu książki, które nie za bardzo lubił, ponieważ historie w nich zawarte nigdy nie odciągały go od jego własnych myśli. Pewnie nie czytał tych odpowiednich.
— O, czyli jednak zdołałem cię obudzić? — usłyszał głos z mini kuchni, która była w rogu pomieszczenia.
— Nie wiem tylko po co... noc służy do spania — odpowiedział i przekręciwszy się na brzuch, oparł głowę na dłoniach i zerkną znad stolika.
Antonio wprosił się do jego mieszkania i zaczął robić sobie swoje tapas. Widział talerze przekąsek ułożone na wysokim kredensie.
— Twój zegar biologiczny i tak już jest zepsuty — zauważył ten uśmiech i miał ochotę rzucić szklaną lampą stojącą na ławie.
— A kogo to zasługa?
Odpowiedziała mu na to jedna podniesiona brew i wyraz niedowierzania. Całkowicie wyreżyserowane.
— Chyba nie moja? Śpisz nieważne, kiedy cię odwiedzę. Albo wylegujesz się na plaży. Twoje mięśnie wkrótce zaczną całkowicie zanikać i nie będziesz w stanie nawet wyjść na papierosa.
Usiadł na kanapie, zadowolony, że może wreszcie czymś go skontrować. Wskazał brodą na pustą popielniczkę:
— Niespodzianka, już nie palę.
— Mógłbym dyskutować — Antonio podniósł z podłogi butelkę pełną papierosów — Poza tym energetyki też nie są dobre dla twojego zdrowia. Jeżeli już chcesz gdzieś chować te swoje pety przed światem, to przerzuć się na butelki po wodzie.
— Dlaczego grzebiesz w moim domu?! — zerwał się z kanapy i podszedł do niego, aby wyrwać mu z rąk ten żałosny dowód jego kłamstwa.
— Twoje firanki śmierdzą dymem, jeżeli chcesz zachować przede mną jakieś pozory, to mógłbyś je wyprać.
Roześmiał się na to, wrzucając butelkę z petami do kosza.
— Tak jakbyś zapowiadał swoje wizyty.
— Nie ma więc rady. Musisz po prostu z tym skończyć.
Pokręcił głową i usiadł przy kredensie, wyciągając spod poduszki na krześle kolejną paczkę.
— Albo porzucić udawanie i po prostu w spokoju się truć. To nie tak, że coś mi się stanie... Czasami nawet mi jest z tego powodu przykro.
Antonio spojrzał na niego złowrogo, stawiając wśród innych dań gotową paellę.
— Może nie przy jedzeniu.
Ale on już odpalał papierosa.
— Przy jedzeniu smakują mi najbardziej.
Nie spodziewał się, że wyrwie mu go z ręki wraz z całą paczką, ale właśnie to zrobił, a potem wyrzucił przez okno.
— To mój dom, do cholery!
— Ale moje jedzenie!
— Robione w moim domu, więc także jest moje. Mogę z nimi robić, co chcę — zrzucił mały talerzyk z pastą rybną, który roztrzaskał się o podłogę — I co teraz?
Antonio popatrzył na niego, zdecydowanie to, co zrobił, nie sprawiło na nim wrażenia, co jeszcze bardziej wyprowadziło Lovino z równowagi.
— Nie wiem, czy to moja obecność to w tobie wyzwala, czy zawsze jesteś taki dziecinny. Muszę zapytać Veneziano.
— A pytaj, to nie tak, że będzie w stanie stwierdzić. Nawet Sealandia zachowuje się poważniej od niego... Poza tym i tak ostatnio mnie nie odwiedza. Nie dzwonię do niego.
Nie patrzył na niego, ale po chwili poczuł, jak siada na krześle obok.
— Może po prostu dziczejesz — zasugerował wesoło i Lovino nie zawahał się go zdzielić w udo — Odwiedza cię ty ktoś poza mną?
Westchnął. Nie?
Był tutaj sam z wyjątkiem tych dni, w których Antonio niespodziewanie postanawiał się do niego wstąpić.
— Jesteśmy prawie na Sycylii, nikt nie lubi domów bez klimatyzacji — próbował wytłumaczyć — Gilbert był tu raz.
— Był?
— No, ale na krótko. Powiedział, że nie wytrzyma w miejscu, w którym nawet ściany domu nie chronią go przed opalenizną...
— Hmm...
— A jego skóra naprawdę nie wyglądała za ciekawie, był cały w czerwone plamy.
Antonio pokiwał głową i nałożył sobie trochę spaghetti. Było to jedyne włoskie danie na stole, pośród hiszpańskich przekąsek. Lovino spojrzał na rozmazaną na drewnianej podłodze pastę rybną i poczuł się trochę winny.
— Przepraszam za tę pastę — wymamrotał.
Wolał nie widzieć uśmiechu na jego twarzy, dlatego nie odwrócił się, aby zobaczyć reakcję. Poczuł, jak lekko klepie go po kolanie, jego dłoń zamarudziła tam na krótką chwilę, dopóki Lovino nie odsunął się od dotyku.
— Więc nie rozmawiasz z Veneziano? — zapytał Antonio po chwili.
Wzruszył ramionami. Jakoś tak wyszło.
Ich braterska więź nigdy nie była zbyt silna, ale zwykle dzwonili do siebie przynajmniej raz na tydzień, aby wymienić kilka zdań. To była taka tradycja. Ostatnio jednak Feli nie dzwonił, a Lovino też nie czuł takiej potrzeby.
Nie wiedział, dlaczego nagle ich życia tak się rozchodzą, ostatnio, kiedy mieszkali razem, kilka miesięcy temu, znajdowali się wewnątrz z lekka nienormalnej w ich przypadku zgodzie. Chodzili razem do muzeów, robili zdjęcia, Feli malował i śpiewał, kiedy on mu grał.
A czuł się tak oddalony od niego, jak nigdy.
— Nie za często — odpowiedział zdawkowo, nakładając sobie makaronu. Wydawało mu się, że wiadomość jest jasna, ale Antonio wypytywał dalej.
— Pokłóciliście się?
Pokręcił głową.
— Nie kłam mi, Lovi.
— Naprawdę nie — powiedział trochę gwałtowniej — Nie kłócimy się już od dobrego roku. To jak jakaś anomalia.
— Może oboje wydorośleliście.
Może, zgodził się.
Choć czuł, że to dziwne zjawisko nie ma nic wspólnego z dorosłością.
— Pewnie tak. W pewnym sensie, ale Feli wcale nie zaczął się zachowywać inaczej, w ogóle, po prostu jego zachowanie już mnie tak nie denerwuje. Pogodziłem się z tym, kim jest. Tak sądzę.
Antonio uśmiechnął się i uniósł brwi.
— Takie dorosłe słowa z ust Loviego, świat musi stawać na głowie.
Po raz kolejny trzepną go lekko w udo.
— Głupi Tonio.
***
Nigdy by mu tego nie powiedział, ale naprawdę lubił, kiedy Antonio go odwiedzał. Jego towarzystwo sprawiało, że czuł w sobie trochę więcej energii. Motywowało go, zaczął się nawet zastanawiać na poważnie o rzucaniu palenia, chciał sadzić nowe rośliny w ogrodzie, może nawet udać się do miasta i napić się w jakimś barze, zamiast sączyć powoli wino w samotności i zasypiać z upicia.
— Muszę udać się do miasta i kupić ich więcej — usłyszał z lewej, gdzie Antonio sadził róże wokoło jego domu.
Lovino porzucił konewkę i wspiął się na taras.
— Możesz wziąć moją Vespe — powiedział i wszedł do środka, aby wydobyć dawno nieużywane kluczyki z przepastnej szafki na sztućce.
— Tak też planowałem — podążył za nim i przyglądał się zza jego ramienia.
— Umiesz prowadzić skuter?
— Czy to nie dziecinnie proste? — zaśmiał się — Poza tym, tak, umiem prowadzić Vespe.
— Świetnie — powiedział i rzucił kluczyki w jego stronę.
Razem wyszli na front, gdzie wydobyli z małej szopy zakurzony biały skuter.
— Używasz kasku? — zapytał Antonio, patrząc zabawnie na przedmiot.
— Nie, po prostu był w zestawie — wystarczyła chwila jego milczenia, aby Antonio popchnął Lovino do defensywy — To jest skuter Feliciano, wiesz, jaki on jest... Nie używam kasku do cholery!
Odpowiedział mu śmiech i poczuł, jak ręka klepie go łagodnie po plecach. Gest uspokajający, ale on i tak zacisnął zęby.
— Oczywiście, że nie... — powiedział i wsiadł na Vespe — Może udasz się ze mną, moglibyśmy zaglądnąć jeszcze do antykwariatu i przejść się po rynku.
Pokręcił głową i odwrócił się od niego.
— Muszę zająć się warzywami.
— Jak tam chcesz...
Wszedł do domu i po drodze do ogródka, postanowił usiąść na kanapie. Minęło kilka sekund. Wstał i ruszył w stronę kuchennego okna i wychyliwszy się za parapet, pochwycił leżące tam pudełko papierosów.
Nim w ogóle zdał sobie sprawę z tego, co robi, siedział przy ławie, a w popielniczce pojawił się popiół. Zatrzymał na nim wzrok i przez chwilę żałował. Potem kiedy skończył pierwszego, wyrzucił go i wyciągnął drugiego.
To i tak nie miało znaczenia. Nic go nie skrzywdzi. A przecież sprawia, że czuje się tak dobrze. To było stworzone dla takich jak on. Mógł wypalić ich tysiące. Uśmiechnął się pod nosem i wyrzucił kolejnego.
Na chwilę oparł się na brudno-brązowej kanapie i odetchnął głęboko. Czuł się tak dobrze, był sam ze sobą. Jeszcze tylko chwilę, ponieważ zaraz pojawi się Antonio. Musi to docenić.
Zamknął oczy i powoli położył się wzdłuż sofy, przytulając głowę do włochatej niebieskiej poduszki, która nie pasowała do reszty pomieszczenia.
Myśli nieupilnowane zabrały go w odmęty wspomnień lat dziecięcych, życia z dziadkiem. Czasy były tak odległe, że tęsknota za nimi wydawała się absurdalna. Ale on tęsknił, za Romulusem, który wolał Feliciano, za służbą, za księżniczkami, z którymi dwornie flirtował, ale one także wolały Feliciano. Nie przeszkadzało mu to już teraz. Myślał o wszystkich, których kiedyś kochał, a którzy już odeszli. Była ich cała masa. Czuł więź z pianistką grającą na balkonie w Mediolanie, z kłócącymi się kochankami, z księdzem, który jednym spojrzeniem, pokochał mężatkę.
Wtedy wydawało mu się, że to dobre uczucia, ludzie go fascynowali, chciał ich obserwować, rozmawiał z nimi.
Na początku nawet straty nie bolały tak bardzo, przychodzili i odchodzili. Taka była kolej rzeczy wydawało mu się, że rozumiał.
Ale kiedy jego pamięć zaczęła przypominać cmentarz, a myśli spontanicznie zaczynał ogarniać obłęd, zdał sobie sprawę, co zafundował sobie swoimi lekkimi czułostkami.
Otworzył powieki, zaczęło go boleć, złapał się za pierś i spróbował zaczerpnąć powietrza, ale nagle stało się to trudne. Zacisnął powieki i wtulił pulsującą głowę w poduszkę.
Coś było z nim z pewnością nie tak. Nie chciał się nad tym zastawiać.
— Muszę po prostu zasnąć — wymamrotał niewyraźnie w materiał.
Wszystko się uspokajało, kiedy zasypiał.
A kiedy wstanie, zadzwoni do Feliciano i pomoże Antonio w sadzeniu róż, a potem może pojadą do miasta. Może porozmawia z kimś jeszcze. Kiedyś znał wszystkich w okolicy, może nadal go pamiętają, kto wie?
Ale najpierw musi zasnąć.