Dni po wizycie Antonio upłynęły Lovino na czytaniu książek o ogrodnictwie i zajmowaniu się różami, które teraz rosły wokoło jego domu.
Był to dodatkowy kłopot, ale Lovino lubił teraz spędzać czas, pracując. Wtedy miał mniej czasu na myślenie. Poza tym zajmowanie się swoimi roślinami miało w sobie coś, co mu odpowiadało. Samotność przestawała być wtedy uciążliwa, a stawała się czymś przyjemnym. Lubił oglądać efekty swojej pracy, patrzeć na piękno kwiatów, które wydawało mu się niczym nieskażone. Jego stary domek z małym podwórkiem i plażą na odludziu sprawiały, że czuł izolację od świata zewnętrznego, miejsce to wraz z grzejącym nieustannie słońcem, od którego ktoś nieprzyzwyczajony mógł dostać udaru, było jego osobistym rajem.
Choć czasami wydawał się samotny, uwielbiał tu mieszkać. Czuł się zaproszony.
Uśmiechnął się, zbierając pomidory do koszyka i ucieszył się właśnie z tego powodu, że się uśmiechną, ponieważ dawno tego robił. Radość była krótka, ale kiedy ją czuł, starał się wykorzystać ją, jak tylko mógł najlepiej.
Pomidory naprawdę rosły tu niesamowicie dobre, chciał pobiec z koszem do kuchni i zrobić z nich pyszny sos do pasty. Musiałby tylko pojechać do sklepu po odpowiednie zioła. Uśmiech mu trochę podupadł, może jednak nie będzie gotował.
Pójdzie poleżeć na plaży, a potem może nawet, kto wie, popływa? Miał tyle rzeczy do zrobienia, kiedy skończy zbierać pomidory. Może dokończy książkę?
Może wyczyści vespe?
Posprząta szopę?
Wyrzuci żenujący kask?
Nawet nie zauważył, kiedy zrywając warzywa, zaczynał je zgniatać w dłoniach, które coraz bardziej zaciskały się w pięści.
Dlaczego tu był? Gdzie powinien być?
Czerwony sok rozlał mu się na rękach i poplamił spodenki. Popatrzył na morze. Ale nie potrafił nic zauważyć, ponieważ morze zlało się kolorem z niebem. Gdzie podziało się morze? Przewrócił się i zgniótł swoim ciałem kosz, a wraz z nim pomidory, które się w nim znajdowały. Obiad właśnie nie wypalił. Poza tym, kto potrzebował jedzenia?
Nagle nie widział już nic, wszystko mu się zamazywało. Było tylko plamami kolorów. Opadł całkowicie na twardą ziemię, która jedyna wydawała mu się prawdziwa. A może nie była?
Kto wie, może jego teraźniejsze życie było tylko koszmarem? Paraliżem sennym, jego szczęśliwego ja, który teraz przeżywa piekło, leżąc na łóżku, ale jutro rano obudzi się i zobaczy słońce i pomyśli, jaki to piękny dzień.
Zastanawiał się, czy jako postać z koszmaru może czuć współczucie dla samego siebie i przestać się dręczyć. Zastanawiał się też, jak długo to będzie musiał robić i się zaśmiał. Skoro był koszmarem, to będzie trwał, dopóki się nie skończy. To jego wieczność, a mu nigdy nie będzie lepiej, kiedy się obudzi, on po prostu zniknie.
Chciał zniknąć szybciej, naprawdę chciał.
Nie wiedział co się wokół niego dzieje, nagle zobaczył twarz Feliciano i jego widok sprawił, że zapragnął go zabić i przytulić zarazem. Feliciano uśmiechał się, ale płakał, a wyraz twarzy miał jeszcze bardziej bezmyślny niż zwykle, ponieważ wyglądał, jakby nie wyrażał nawet obojętności. To była lalka, zdawał sobie sprawę i przeszedł go natychmiast zimny dreszcz. To było straszne, zamknął oczy. Jeżeli będzie się patrzył dalej, to może być jeszcze straszniejsze. Nie może patrzeć.
— Koszmar w koszmarze — mówił do siebie kilkakrotnie i czuł, jak ciągnąc się za włosy, wyrywa je wszystkie garściami.
Wydał niemy okrzyk przerażenia. Włosy mu wypadały, to naprawdę źle? Nagle poczuł zgniliznę i spojrzał na swoją klatkę piersiową, która stała się przezroczysta, a pod żebrami zobaczył całkowicie zgniłe płuca.
— Już nie będę — wymamrotał trzęsącym się głosem — Już nie... już nie będę, naprawdę, proszę.
Poczuł przemożną ochotę, aby pójść spać. Musiał zasnąć. Wtedy nie myślał o niczym. Zastanawiał się, czy jako koszmar nie łamie jakiejś zasady, ale może dla jego prawdziwego, szczęśliwego ja, pustka, jaką wtedy widziało, była jeszcze bardziej przerażająca, niż to co działo się w tym piekle.
— Wytrzyma — powiedział i zamknął oczy.