Uśmiechnął się do kwiaciarki i zabrawszy bukiet, wyszedł z powrotem na ulicę, gdzie rozparty na drewnianej ławce czekał na niego Francis.
— Zdobyłeś numer?
Feliciano uśmiechnął się i wyciągnął małą różową karteczkę wetkniętą za czerwoną wstążkę.
— Oczywiście, za kogo braciszek mnie ma? — roześmiał się i obrócił na pięcie, o mało nie wypuszczając kwiatów z rąk.
— Pochwaliłbym twoje talenty uwodziciela, ale to sprawiłoby tylko, że twoje ego urosłoby do jeszcze większych rozmiarów, a tego nie pragnę.
Zamrugał i przekrzywił lekko głowę na jedną stronę.
— Uważasz, że jestem egocentryczny?
— Z pewnością — odparł Francis i prawdopodobnie dostrzegłszy, jak mina Feliciano trochę podupadła, dodał — Ale to nic złego, nikomu nie zaszkodziła jeszcze odrobina pewności siebie.
Ruszyli chodnikiem, Feliciano cicho gwizdał, przerzucając bukiet z ręki do ręki. Francis szedł trochę za nim z ukontentowanym uśmiechem na twarzy. Powietrze było chłodne, jak to zwykle bywało tu w późnej jesieni.
— Wiesz, braciszku, uważam, że Bolonia nigdy nie wygląda piękniej, niż właśnie o tej porze roku — powiedział, odwracając się i idąc do tyłu, uśmiechnął się, odrzucając lekkim gestem swoje kasztanowe włosy z czoła.
— Zgodzę się — odrzekł — Uwielbiam przechadzać się ulicą, otulony w ciepły płaszcz. To świetna pogoda, aby się elegancko ubrać.
— Mmm, a braciszek tylko o tym — zawołał śpiewnie i odwróciwszy się, podbiegł kilka metrów do przodu.
Okręcił się wokół latarni i zobaczywszy swoją brudną od schodzącej farby rękę, spojrzał na Francisa chytrze.
— Feli, mógłbyś tak nie biegać. Zachowuj się, jak przystoi na dżentelmena, który podbił przed chwilą serce damy.
— Och, ale przecież to właśnie przez to jestem taki szczęśliwy. Braciszek może mieć swoje sposoby na wyrażanie szczęścia — uśmiechnął się trochę ostrzej — Ja ich nie potrzebuję, jestem sobą.
Francis odwzajemnił jego uśmiech, swoim pobłażliwym, jego brwi lekko zbiegły się przy nasadzie nosa.
— Zarzucasz mi pozerstwo?
— Oczywiście, ale czy to nie część twojego charakteru, braciszku? To może być właśnie twój urok...
— Być może — powiedział odrobinę lekceważąco — Zatrzymujemy się gdzieś na obiad?
— Myślałem bardziej o ciastku, możemy zjeść później u mnie... W końcu muszę dostarczyć ten bukiet do kawiarni.
— Kim jest szczęśliwa wybranka?
— Wybranka? Ach, nie... to dowód mojej wdzięczności za wyświadczoną przysługę. Zobaczysz, jak znajdziemy się na miejscu.
— Cóż, pewnie zobaczę.
Szli przez chwilę z ciszy, Feliciano zaczepił po drodze paru znajomych, a potem zatrzymał się przy betonowym filarze przed kinem.
— Podoba mi się — wskazał na plakat przedstawiający jakiś czarno-biały francuski film — Powinniśmy pójść.
— Pójdę z tobą po obiedzie, ale musisz mi obiecać, że zajrzysz ze mną do kilku sklepów.
— Dlaczego brzmi to, jakbyś się o coś ze mną targował? - zaśmiał się i uwiesił się na jego ramieniu — Oczywiście, że potowarzyszę ci w sklepie, wystarczyło tylko o tym wspomnieć. Znam kilka niezłych miejsc.
Francis uśmiechnął się, choć Feliciano zauważył lekki grymas, jaki pojawił się na jego twarzy na niespełna sekundę. Spojrzał gdzieś w bok i niepomny na wyraźny dyskomfort, przysunął się jeszcze bliżej.
— Wiesz, braciszku — zaczął, nadal spoglądając w dal — Lovi powiedział mi kiedyś, że każdy ma w sobie trochę egocentryzmu, a tylko specjalne jednostki potrafią się go całkowicie wyzbyć, twierdzi, że na świecie altruistów jest bardzo mało, dlatego są tak wyjątkowi...
— Tak? — powiedział płasko i lekko ścisnął zimną dłoń Feliciano w swoją ciepłą, opatuloną w zamszową rękawiczkę — Nie sądziłem, że Romano ma tego rodzaju przemyślenia.
— Wee, rękawiczki braciszka są naprawdę przyjemne... — westchnął, opierając głowę na ramieniu Francisa, a blond włosy lekko łaskotały jego policzek — Lovi nie powiedział tego tak finezyjnie... ale zrozumiałem go i niedawno nawet zacząłem się z nim zgadzać.
Z tym spojrzał na Francisa z niewinną ekspresją, na jaką potrafił się zdobyć.
— Uważam jednak też, że niektórzy mają tego egocentryzmu czasami zbyt dużo. Takich nazywa się egoistami albo, jak ja lubię ich nazywać... samolubami.
— I co z tymi samolubami, drogi Feli?
— Opisać ci ich zachowanie?
— A znasz, jakichś samolubów?
— Och, całe mnóstwo. Umiem ich rozpoznawać... Zwykle nie interesuje ich zbytnio co mam do powiedzenia, są znudzeni i często także, zupełnie nieświadomie, stawiają siebie w rozmowach na piedestale... traktują mnie, jak ucznia.
Francis mruknął coś na sygnał, że zrozumiał i powiedział:
— To naprawdę okropni ludzie — przyznał z bolejącym westchnieniem.
— Ach, zgodzę się z tobą, najokropniejsi.