Zgnitki

122 5 0
                                    

    Zatrzymałem się przed bramą do Klarencji - jednego z najważniejszych miast prowincji. Południowe słońce opadało na kamienną drogę. Gdyby nie moje rzemienne sandały, na pewno nie byłbym w stanie się poruszać po tych rozżarzonych skałkach. Oddychałem parnym powietrzem powoli i głęboko. Nie przejmowałem się jednak warunkami pogodowymi. Miałem ważną misję, którą miałem wypełnić dla Niej. Ufała, że nie zawiodę. Więc uda mi się. Zrobię to. W końcu w tym zawiera się cały sens mojego istnienia. Wchodząc do miasta przez bramę, do moich nozdrzy dotarł miejski odór. Miasta to dość obrzydliwe i plugawe miejsca, jednakże właśnie od tego miejsca trzeba zacząć, by pozbyć się zgnitków patrycjuszy, pospólstwa i plebsu. Klarencja była bardzo zaludniona - około 500 tysięcy ludzi. Sama stolica Imperium Baskiego liczyła około miliona obywateli, a prowincja Klarenska była jedną z mniejszych i bardziej oddalonych. Wąskie i przeludnione ulice miasta były bardzo żywe. Widziałem kłócących się mężczyzn w zakrwawionych lnianych fartuchach nad martwą maciorą, obmawiające kogoś młode dziewczęta, kobietę wylewającą nieczystości na zaludnioną ulicę oraz żebraków. Wszystko aż emanowało zgnilizną. Każda sekunda tego widoku napawała mnie pewnością co do tego, że muszę otworzyć ich ociemniałe i niemrawe umysły i poruszyć skamieniałe serca.
     Na początku nie wiedziałem od czego zacząć. Każdy wydawał się być zajęty własną rutyną dnia. Rzemieślnicy pracowali w swoich cechach, kupcy wykrzykiwali zachęcające hasła na temat ich towaru, dzieci biegały beztrosko wśród tłumu, krzycząc i piszcząc radośnie. To oczywiste, że nie byłbym w stanie zacząć efektywnie przemawiać do nich. Musiałem wejść głębiej, by znaleźć dobrych odbiorców. Długo chodziłem po Klarencji. Około trzech godzin. To dlatego, że myliłem drogi i zataczałem wielkie koła. Nie czułem jednak wielkiego zmęczenia. Na dojście do samej Klarencji poświęciłem rok z mojego życia. Moje nogi przyzwyczaiły się do wysiłku.  W końcu dotarłem tam gdzie chciałem. Obrzerza miasta, oddalone od głównej bramy. Siedziba żebraków i konających nędzarzy. Byłem niemal pewien, że rządzi nimi jedna z bogatych rodzin Klarencji. Klany biedaków. Plebs zwabiony dobrymi zarobkami i chlebem zgadzał się na współpracę, a gdy poznawali prawdziwe warunki tej pracy, było już za późno. Musieli pogodzić się ze swoim losem. Oślepiano ich, odcinano języki, kończyny. Im bardziej poszkodowany, tym więcej ludu się nad nim litowało i dawało datki. Nędzarze zobowiązani byli do  zebrania i oddania swoistym panom feudalnym odpowiedną ilość pieniędzy w danym okresie czasu inaczej czekały ich kary gorsze niż szybka śmierć. Dlatego właśnie wybrałem ich. Któż przecież nie łaknie słów nadziei bardziej, niż ludzie, których życie jest niekończącym się koszmarem? Miałem zamiar ich pokrzepić i uwolnić te duchy od wszelkich trosk, sprawiając, by poznali Obowiązki i Przywileje Krwi. Coś, co wyzwoliło również mnie. Sprawiło, że znam swoją cenę. Wchodząc w ciemnie ulice, poczułem smród znacznie intensywniejszy niż w innych częściach miasta. Usłyszałem jęki i lament. Dźwięk wydawany przez tułające się kaleki w podartych, brudnych szatach. Obserwowałem ich przez chwilę, aż w końcu zawiesiłem oko na jednym z nich — leżał oparty o mur, kikutem pozostałym po prawej nodze, owiniętym w brudną szmatę. Jego głowa zwisała posępnie. Milczał. Można byłoby pomyśleć, że nie żyje, ale widziałem jego sporadyczne mlaśnięcie suchymi ustami lub przełknięcie śliny. Podszedłem do niego. Zatrzymałem się nad nim.
- W jaki sposób straciłeś nogę? - zadałem pytanie.
Mężczyzna uniósł głowę i spojrzał na mnie pustym wzrokiem, jednak nie odpowiedział i znów opuścił głowę.
- Jak ci na imię? - zapytałem.
Znów milczał przez dłuższą chwilę, jednak w końcu odpowiedział:
- Cyril. - usłyszałem niski, lecz cichy głos. - Przynajmniej tak mi się wydaje.
Pokiwałem głową i przykucnąłem przed nim, posyłając do niego lekki uśmiech.
-Spójrz na mnie, Cyrilu - rzuciłem. Żebrak wyglądał na jakieś trzydzieści lat.
- I tak cię nie zobaczę, nie ma więc w tym większego sensu. Czegokolwiek ode mnie chcesz, odejdź!
- Jesteś ślepy?
- Nie, mam wzrok sokoła, po prostu słońce mnie oślepia. Oczywiście, że jestem ślepy, głupcze!
Nędzarz syknął. Przeszedł przeze mnie lekki dreszcz, spowodowany nagłą zmianą tonu mężczyzny. Nie dałem jednak za wygraną. Wiedziałem, że Ciril potrzebuje tego, co mogę mu dać. Chwyciłem jego policzek delikatnie i skierowałem jego twarz w moją stronę.  Próbował się wyrwać, ale głód i krwawienie odebrały mu siły. Kontynuowałem rozmowę.
- Jestem pewien, że marzysz o godnym życiu. Nie chcesz tutaj leżeć i gnić. A ja mogę ci powierzyć coś, co spełni twoje marzenia, Cyrilu. Musisz mnie tylko wysłuchać i przyjąć to, co ci powiem.
Jego usta drżały niespokojnie. Jego ciało też. Nie byłem pewien, czy to ze strachu, czy może wewnętrznych emocji. Trudno było mi to stwierdzić.
- Co ty mi możesz dać, dziwaku! Nic nie jest już w stanie zmienić mojej męki! Odejdź, pomiocie, odejdź!
Cyril zaczął wymachiwać rękami nerwowo. Ugryzł mój kciuk, który jeszcze przed chwilą spoczywał spokojnie w kąciku jego ust. Krzyknąłem i wyrwałem palec z gęby żebraka. Odsunąłem się i potarłem obolały kciuk. Mężczyzna wciąż krzyczał "odejdź, odejdź!". Tak też uczyniłem. Pozostali biedacy na ulicy przyglądali mi się dziwnie, gdy przemierzałem ich ulicę z uśmiechem. Uśmiechałem się, bo moja misja szła w dobrym kierunku. Bardzo dobrym.
    Nazajutrz wróciłem w to samo miejsce. Gdy przechodziłem obok mężczyzny, który jeszcze wczoraj ugryzł mnie do krwi, on złapał mnie za nogę. Spojrzałem na niego i widziałem jak z jego oczu płyną łzy, a w jego pustych oczach płonie rozpacz.
- Błagam, pomóż mi...nie chcę tak żyć...- wybełkotał, dławiąc się.
- Skąd wiesz, że to ja? - zapytałem.
- Zapamiętałem twój zapach i rytm twoich kroków... - bełkotał dalej.
Musiał być bardzo zdesperowany, skoro uniżył się przede mną jeszcze bardziej. Był kimś, kto potrzebował mojej Pani.
Byłem właśnie w trakcie zmieniania opatrunku Cyrila, kiedy mruknął:
- Zdradź mi proszę swoje imię.
Spojrzałem na niego łagodnie.
- Mericjo.
- Brzmi szlachetnie - mruknął-  Pewnie masz dużo pieniędzy?
-Nieszczególnie.  Ale mam coś innego, czym chcę się z tobą podzielić, Cirilu.
- Mów jasniej! Jestem tylko prostakiem do cholery, a nie żakiem filozofii!
Uśmiechnąłem się pod nosem. Wszystko będzie jasne i proste kiedy ci już to dam, Cyrilu. Nie obawiaj się — pomyślałem. Złapałem go otwartą dłonią za krwawiący kikut, przez co syknął z bólu. Odbiłem moją dłoń na jego klatce piersiowej. Zadrżał zdziwiony, a ja wróciłem do opatrywania jego nogi.
Nie bój się Cyrilu - pomyślałem ponownie - wkrótce wszystko będzie dobrze.

HeretykOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz