Ciekawość nie popłaca

1.3K 78 4
                                    

Coś wyrwało ją z letargu. Nie czuła rąk, nóg, jedynie to, że przywarła ubraniem do oblodzonej powierzchni. Otworzyła jedno oko, na którym rzęsy prawie posklejały się ze sobą. Później drugie. Gdy już źrenice przyzwyczaiły się do ciemności, wyłapywały po kolei poszczególne elementy dookoła. Księżyc, idealnie okrągły, stał wysoko na niebie, a smugi światła przeciskały się między iglakami. Nie wiedziała, ile mogła tam leżeć. Równie dobrze mogła to być noc po krwawej rzezi, jak i kilka dni po. Zerknęła na własne ciało. Nic dziwnego, że go nie czuła, cała pokryta była półmetrową warstwą śniegu. Chuchnęła, a z jej ust uleciała para gęsta jak mleko. Innymi słowy - zimno jak diabli. Stwierdzenie, że było kilka stopni poniżej zera, byłoby kompletnym niedomówieniem. Przed tym, jak zaczęło sypać, musiał pokryć ją jeszcze szron, bardzo przydatny we florze leśnej, inaczej już by się nie obudziła. Zamarzłaby. Zaczęła się wiercić, nieporadnie bo nieporadnie, ale jakoś musiała się wydostać. Szarpnęła się. Raz, drugi, trzeci. Teraz pozostało jej odklejenie się od ziemi. Najsampierw próbowała powoli, ale nie przynosiło to żadnych efektów. Targnęła się z całych sił i już po chwili zaczęła tego żałować. Kawałek rękawa pozostał, razem ze skórą. Szczypało, ale przez mróz aż tak nie odczuwała bólu. Usiadła. Pomacała się po guzie, który wykwitł jej na czole po zderzeniu z kamieniem. Starała się cokolwiek sobie przypomnieć. Choć zachodziła w głowę, nic nie pamiętała. Najmniejszego szczegółu. Ani o rodzinie, ani o wiosce, z której pochodziła, ani czemu z niej uciekła. Podrapała się po ranie. Przejechała palcem wzdłuż niej, oceniając jej długość. Gdzie i w jakich okolicznościach ją zdobyła – to również pozostawało dla niej zagadką. Na szczęście szadź podziałała lepiej niż maści zielarki i w jakimś stopniu odkaziły szramę, czyniąc ją też mniej opuchniętą.

Podniosła się. A raczej usiłowała się podnieść. Po kilku próbach upadania na kolana, udało jej się ustać na nogach, które były obecnie jak z waty. Rozejrzała się. Dokąd miała pójść? Co ze sobą zrobić? Oparła się o najbliższe drzewo i zadarła wysoko głowę, by spojrzeć w niebo. Zaraz po tarczy księżyca, jedna z gwiazd była drugim najbardziej odcinającym się punktem na sklepieniu. Zapomniała, jak się nazywała, lecz kojarzyła, iż wskazuje ona północ. Na niewiele by się jej to zdało, jednak mimo wszystko, instynktownie odwróciła się i zaczęła dreptać na zachód. Jeśli tam by nic nie znalazła, poszłaby na południe. Wszędzie, byle nie na wschód. Tam znajdowały się Góry Sine. Niezbadane i niebezpieczne turnie odstraszały nawet bandytów, a co znajdowało się za nimi, tego nie pokazywały nawet doczesne mapy.

Szła ostrożnie, tak, aby śnieg nie skrzypiał pod jej ciężarem. Wzięła do ręki ostrzejszy patyk i zaznaczała nim co piąte bądź szóste drzewo, żłobiąc w korze coś na kształt „X", co by się nie zgubić. Do za dużych trzewików wlatywał jej śnieg. Drżała z zimna, szczękała zębami. Ze ślepek samoistnie płynęły łzy, które natychmiast zamarzały na policzkach. Ze strachu, z bezradności. Trzymała się kurczowo za ramię, które gdy tylko trochę odtajało, zaczynało niemiłosiernie piec. Miała cały zapchany nos, musiała oddychać przez usta. W lesie panowała dziwna cisza. Była pełnia, a nie słyszała nawet wycia wilków. Zadarła głowę i zmarszczyła czoło, by przyjrzeć się nieproporcjonalnemu drzewu w oddali. Jego gałęzie poruszały się, choć nie czuła wiatru. I wtedy zamarła. Leszy. Różne panowały poglądy na temat tych stworzeń. Dla niektórych były one doskonałymi przewodnikami, wyprowadzały zbłądzonych, a dla innych okrutne i bezlitosne, jak dajmy na to, gryfy. Mała nie zamierzała sprawdzać, która z wersji była prawdziwa. Krzyknęła i pognała na oślep, zapominając o bólu, zimnie oraz o tym, w jaką stronę powinna się kierować. Sadziła susy jak zając uciekający przed lisem. Borowy wydał z siebie ryk, którego nie można by było przypisać do żadnego ze zwierząt. Nie mniej na tym poprzestał i nie ruszył za nią, widocznie miał ważniejsze sprawy niż uganianie się za małolatą. Blondyneczka mimo to cały czas parła do przodu, aż dostrzegła w oddali czerwony poblask. Na polance obóz rozbiło ośmiu chłopa. Przynajmniej tyle wywnioskowała po ilości koni. Wszyscy spali, jedni w prowizorycznych śpiworach, drudzy przytuleni do siebie, a jeszcze inni pod zadaszeniem ze świńskiej skóry rozbitej na kilku drągach, co przy obecnej temperaturze było czystym idiotyzmem. Po chwili do jej nozdrzy dotarła woń pieczystego. Zawahała się. Nie powinna tam podchodzić, ludzie mogli okazać się zwykłymi mordercami, ale głód okazał się być silniejszy. Na palcach, po cichu podeszła do koczowiska, rzuciła okiem, czy na pewno wszyscy oddali się w objęcia Morfeusza i po kawałku zaczęła skubać to, co zostało na ruszcie, nad ogniskiem. Smakowało jak dzik, a wyglądało jak bażant, w każdym bądź razie nie mogła wybrzydzać. Ba, nagle doceniła wszystkich żebraków, którym nie przelewało się w życiu. Zajęta konsumpcją i rozprawianiem nad minimalizmem nie zauważyła, że jeden z wierzchowców obudził się i na jej widok zaczął wierzgać. Dopiero kiedy wydał z siebie przeraźliwy jazgot, kompania stanęła na równe nogi.

- Ty, Ostrit, widzisz to co ja? – powiedział półszeptem chuderlawy brunet, przecierając oczy ze zdumienia.

- Pewno, że widzę. – odrzekł łysy drab, szturchając wymownie łokciem kolegę obok.

- Chcieliśmy iść do zamtuza, a tu zamtuz przyszedł do nas! – wszyscy jak jeden mąż zaczęli rechotać i otaczać dziewczynkę. Nie znała słowa zamtuz, jednakowoż drab wypowiedział je tak złowrogo, tak wstrętnie, że nie wytrzymała. Czmychnęła w bok, doskoczyła do pierwszego lepszego wałacha, z trudem wdrapała się na niego i mocno dociskając pięty do jego boków, ruszyła galopem. Jej amnezja była zadziwiająca – nie pamiętała wioski ani ludzi, w której się wychowała, ale to czego się w niej nauczyła, już owszem. Ale wtedy wszelkie nauki jeździectwa poszły w niepamięć, najważniejszy cel, jaki jej wówczas przyświecał, to nie wypadnięcie z siodła. Mężczyźni również wskoczyli na konie i pogwizdując i strzelając batami polecieli w ślad za nią. Poza jednym, tym, któremu ukradła środek lokomocji. Słyszała, że się zbliżają, trzeba było ich jakoś zmylić. Skręciła do lasu, pobiegła kawałek, tak by zniknąć im na dobre z oczu i wyhamowała rumaka. Dali za wygraną, widocznie nie opłacało im się ładować w czyżnie dla jednej starej chabety. Zielonooka odetchnęła z ulgą. Nachyliła się i poklepała konia po szyi.

- Uratowałeś mi skórę, dziękuję. – gniadosz parsknął przyjaźnie i nastawił uszu, odprowadzając wzrokiem bandytów. – Trzeba cię jakoś nazwać, niech no się zastanowię... może Anyżek? – ten, jak gdyby zrozumiał, trzepnął łbem dając jej ewidentnie do zrozumienia, że mu się nie podoba. – No dobrze, dobrze. Nie to nie... o, mam! Wicher. I co ty na to? – koń pomyślał przez chwilę i delikatnie przytaknął. Tak jej się przynajmniej wydawało.

Musiała trochę nadłożyć drogi omijając łukiem polanę, na której obozowali tamci, żeby dostać się na główny trakt, lecz koniec końców udało jej się jeszcze przed świtem. Spokojnym kłusem pokonywała wytyczony szlak, od czasu do czasu jedynie robiąc przerwy, żeby się załatwić, albo rozbić lód w kałuży i zaspokoić pragnienie, czy zerwać parę korzonków na obiad. Nocowała przy skrajach lasów, osłonięta od wiatru i każąc gniadoszowi się położyć obok niej. A ile się musiała przy tym napracować! Konie śpią przecież na stojąco, a zmusić takiego do leżenia graniczy z cudem. Ona tego dokonała. Nie chciała przecież zamarznąć w trakcie snu. On też chyba o tym dobrze wiedział. Jechali cztery dni. Młoda ujrzała zarys jakiegoś miasta. Nie było to Ellander, ono było po przeciwnej stronie, poza tym to było dużo, dużo większe. Przeszła z kłusa do galopu i zwolniła dopiero, gdy przekroczyli główną bramę, o dziwo otwartą na oścież. Wyzima budziła się do życia, na ulicach kręciły się wyłącznie pojedyncze jednostki, które widząc gówniarza samodzielnie prowadzącego wałacha od razu wybuchały śmiechem. Nieco speszona zsiadła i zaczęła prowadzić Wichra za uzdę. Przechadzali się akurat dzielnicą portową. Zewsząd śmierdziało rybami, czosnkiem i czymś na kształt gałki muszkatołowej wymieszanej ze zgniłą kapuchą. Minęli statek z otwartą ładownią, na którą można było dostać się po klapie. Stamtąd dobiegał o wiele przyjemniejszy i ciekawszy zapach, który aż się prosił, żeby go sprawdzić.

- Pójdę zobaczyć, co tam jest. Jak znajdę jakieś jabłka albo kostki cukru to ci przyniosę, obiecuję! – przywiązała gniadego do okolicznego słupa i rozejrzała się z ostrożna. Nie widziała żadnych strażników, czy marynarzy. Wbiegła szybko na podkład i zaciągnęła się aromatem. Otworzyła pierwszą skrzynię i to co w niej zastała przerosło jej wszelkie oczekiwania. Mięso z katoblefasa, owoce morza i te, których nigdy nie widziała na oczy, łosoś i pstrąg bez ości, wszystkie rodzaje serów, warzyw, zerrikańskie przyprawy, słoiki z miodem i o wiele wiele więcej, że aż nie sposób byłoby to wszystko wymienić. Brała wszystko garściami, jedną ręką wkładając sobie jedzenie do ust, a drugą upychając je po kieszeniach. Po kilkunastu minutach była obżarta jak bąk. Przycupnęła za skrzynią, chcąc to wszystko przetrawić, aż ni z tego ni z owego usłyszała huk, zrobiło się ciemno. Ktoś zamknął klapę od ładowni.

- Wszyscy na pokład! Rozstawiać żagle, wyjąć kotwicę! Kurs na An Skellig!

Wiedźmin - inna historiaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz