- Ktoś ty? – z początku wydawało jej się, że zadała sobie to pytanie w myślach. Po uzyskaniu na nie odpowiedzi od siedzącego obok mężczyzny mocno się zdziwiła.
- Pontus, twój nowy o... ojciec. – zawahał się nad ostatnim słowem, ale ostatecznie wypowiedział je twardo, zdecydowanie, pewny swego. Stawiała, że powie „opiekun", ewentualnie „ochroniarz". Nie spodziewała się, że ktoś obcy będzie w stanie się aż tak zaangażować, przejąć nową rolą.
Pontus był dość nieproporcjonalny. Wąski w biodrach, szeroki w barach. Płowe włosy sięgały mu do ramion, łącznie z brodą, wąsem i monobrwią (a przynajmniej takie odnosiło się wrażenie). Podobnie jak Asta, również ubrany był w łachmany. Koszulina pełna była od kolorowych łat, a przymałe spodnie utrudniały chód. Chyba, że akurat gdzieniegdzie były poprute. Buty z cienkiej cielęcej skóry wszędzie były poprzecierane, szczególnie na wysokości odcisków. Mimo wszystko odnosiło się wrażenie, że owa niezbyt przystosowana do zimy odzież nie robiła mu zbyt dużej różnicy. Wyglądał na krzepkiego i silnego, ale u Skelligijczyków było to raczej normalną cechą.
Piwne oczy spoglądały na nią bystro, zdawało się że coś rejestrowały. Nozdrza rozwierały się i ponownie wracały do pierwotnej formy. To zauważyła dopiero później, co jeszcze bardziej ją zaniepokoiło. Normalny człowiek się tak nie zachowywał, przynajmniej jeszcze na takiego nie natrafiła, który by podobnie postępował przy kimś.
- Przespałaś trzy noce. Nasz druid podał ci mleko makowe, które stosuje się tylko i wyłącznie przy eutanazji. Na szczęście była to mała dawka. – zrobił efektowną pauzę. Nie wiedziała, czy dlatego, żeby zauważyła jego znajomość właściwości flory i alchemii, czy też po prostu zastanawiał się co zrobić.
– Wrócę niedługo, idę z nim porozmawiać. W cztery oczy. – narzucił coś na plecy i szparkim krokiem wyszedł z chaty. Nie wiedziała, co mu dokładnie powiedział, ale nie spotkała druida już nigdy więcej.
Asta niepotrzebnie zwróciła się wówczas do niego. Pontus wykazał się naprawdę dobrą znajomością zielarstwa tudzież anatomii ludzkiej. Wykrył u Idis płonicę, powszechnie znaną jako szkarlatynę. Stwierdził to po wysypce na ciele, która wyglądała jak ukłucia po szpilkach. Do tego jeszcze dochodziła wysoka gorączka i ból migdałków, z jakimi borykała się już od wyprawy na statku. Starał się odizolować blondyneczkę od otoczenia, kazał jej wypocić chorobę, a gdy ta choć wyściubiła nos z łóżka przez najzwyklejszą świecie nudę, dostawała pasem przez kolano. Systematycznie podawał jej dużą ilość wody oraz naturalnej penicyliny zaczerpniętej z różnych źródeł, na przykład na bazie pleśni, czy bakterii i roślin (jak choćby czosnku, cebuli i żurawiny importowanej z Kontynentu). Po około dwóch tygodniach zielonooka wróciła do zdrowia. Może i nie była w szczytowej formie, lecz i tak czuła się o wiele lepiej, niż gdy tu przybyła.
Przybrana matka przyszła do niej nad ranem, z pewnym zawiniątkiem pod pachą.
- Wszystkie znajome już o tobie wiedzą, choć przez cały czas leżałaś na sienniku. Dwie z nich mają córki, mniej więcej w twoim wieku. Wyrosły już z tych ubrań, może na ciebie będą dobre. Masz, przymierz. – chwyciła łapczywie pakunek i zaczęła go rozdzierać. Wyciągnęła na wierzch ubrania, których Asta i Pontus mogliby jej pozazdrościć. Krawiec, który je szył, musiał znać się na swoim fachu. Koszula, reformy, pończochy, suknia spodnia, suknia wierzchnia, pasek, nakrycie głowy, wygodne kamasze. To tylko połowa z całego tego szczodrego podarunku. A w dodatku wszystko leżało na niej jak ulał!
- Są cudowne, dziękuję. – powiedziała z zapartym tchem, przeglądając się w przepołowionym lustrze uwieszonym na ścianie, gładząc bordową bawełnę.
- Nie mnie dziękuj, tylko im! A teraz idź do Pontusa, czeka na ciebie na zewnątrz. Oprowadzi cię po okolicy. – Idis włożyła na siebie ostatnią część garderoby, ciemny kożuch i czym prędzej pognała na dwór.
- No, no. Wyglądasz teraz jak córka szlachcica. – uśmiechnął się szeroko, odsłaniając zęby. Liczyła, że u kogoś jego stanu będą zaniedbane, pożółkłe bądź powykruszane. Jego zgryz jednak lśnił bielą i nie miał żadnych ubytków. Wyciągnął ku niej dłoń. Złapała ją odruchowo, czuła się przy nim bezpiecznie. Gdy jarl uczynił podobnie pierwszego dnia, miała ku temu sporo obiekcji.
Najpierw przechadzali się wydeptanymi szlakami Urialli. Teraz osada wydawała się być przyjaźniej nastawioną. Wszyscy pozdrawiali dwójkę spacerowiczów uniesioną dłonią, skinieniem głowy. Poniektórzy nawet podchodzili, gromko się witali, zapraszali do domu pod pretekstem dobrego obiadu i własnoręcznie pędzonego samogonu. Taki obrót spraw mógł być związany z tym, że szła razem z Pontusem, bardziej znanym w wiosce, niż ona. I choć był tylko ubogim rybakiem, miał tutaj dużo przyjaciół, poważanie. Idąc obok niego czuła się co najmniej jak giermek idący w ślad za swoim rycerzem. Następnie poszli za sadybę, co by wejść na niższą z gór i obejrzeć panoramę wysp. Pontus raźnie maszerował przed siebie, kondycja Idis nie była tak dobra, musiała przystawać co kilkanaście minut, by przysiąść, lub trochę pomarudzić. W końcu dotarli na szczyt. Zielonooka padła plackiem na ziemię. Uniosła lekko głowę i oniemiała. Roztaczał się przed nią widok po stokroć bardziej malowniczy, niż ten w Wyzimie. Ba, nawet do niego się nie umywał.
- Jak tu pięknie! A ile tu wysp! A jaki piękny kolor morza! Te lasy, te góry, no i wioska na dole... - podniosła się, otrzepując nowe odzienie i zachwycając się jednocześnie okolicą. Mało było rzeczy, które zrobiłyby na niej takie wrażenie.
- To jeszcze nic. Latem jest jeszcze piękniej. – potem zaczął jej opowiadać historię Urialli, streścił biografię jarla Eista, jednak na pytanie o jego własną zawsze szybko zmieniał temat. Irytowało ją to na tyle, że drastycznie sponiewierało doskonały nastrój.
Zeszli na dół. Akurat mijali stajnie. Idis zajrzała do środka, podziwiając konie. Była ich tu cała chmara, cały tabun. Różniły się od siebie wielkością w kłębie, maścią, charakterem. Każdy koń miał inne ogłowie, inny czaprak, inne siodło. Jedne bardziej zdobione, drugie mniej. Jedne pstrokate, drugie czaro-białe. Było w czym przebierać. Pontus widząc fascynację młodej zawołał do stajennego.
- Ulric, nie potrzebujesz aby pomocnika? – wskazał ruchem głowy na Idis, która znikała i pojawiała się między boksami.
- Pewno, że bym chciał. Waćpanno, pozwól no tu na chwilę. Chcę ci kogoś przedstawić. – zaciekawiona podbiegła do stajennego, wcześniej pożegnawszy się z rybakiem.
- To twoi nowi koledzy. To pan cebrzyk, a to pani szczotka. A tera wyszorujesz do czysta wszystkie kobyły, jakie tu widzisz. Zacznij od tego siwka. – rzucił jej niedbale wcześniej wspomniane przedmioty tak, że ledwo zdążyła je złapać. Prychnęła i – podpatrując ten gest od kupca z Wyzimy – splunęła na podłogę, gdy Ulric się odwrócił. Zdjęła z wałacha cały ekwipunek i zaczęła od niechcenia myć jego sierść. Jak tylko stajenny przechodził obok, przyspieszała ruchy, udając wyjątkowo zaaferowaną wykonywaną czynnością. Zaczęło zmierzchać. Idis odstawiła ceberek i przysunęła taboret, by móc założyć z powrotem siodło. Niestety, bezskutecznie. Koń był dla niej za wysoki. Ze zdjęciem nie miała aż tak dużego problemu. Rozejrzała się. Zaraz obok był stóg siana, z którego konie sobie podjadały. Wdrapała się na usypisko żyta i, dobrze uprzednio wymierzając, upuściła siodło na grzbiet. Siwek wydał z siebie nieprzyjemny zgrzyt. Chciała zejść, ale źle postawiła nogę, w wyniku czego runęła z kilku metrów prosto na wałacha. Zarżał przestraszony, stanął na tylnych nogach i wybiegł galopem ze stajni, razem z Idis. Chwyciła kurczowo za wcześniej umocowane lejce i podskakując na niezapiętym siodle zaczęła krzyczeć. Krzyk zamienił się w śmiech. Pędziła przez wioskę, wszyscy gapili się na nią z rozdziawionymi ustami, wychodzili z domów. Trwało to kilka minut. Koniec końców siwka zatrzymała zamknięta brama. Wyhamował w ostatnim momencie, zielonooka omal nie poleciała do przodu. Podbiegła do niej spora grupka gapiów.
- Ładny pokaz. – wychwalał jeden.
- Czy ty na głowę upadłaś dziecko? – negował sztucznie zatroskany.
Nagle tłumik rozstąpił się i wyłonił się z niego okularnik o wyglądzie skryby. Jak się okazało, za dużo się nie pomyliła – był to bukmacher.
- Za kilka dni organizowane będzie palio. Nie chciałabyś dołączyć?
CZYTASZ
Wiedźmin - inna historia
FantasyRok 1258, Temeria, wieś nieopodal Ellander. Podczas pełni po Midinváerne osadę atakuje Dziki Gon. Udaje się przeżyć tylko jednej dziewczynce. Jak potoczą się jej losy? Czy stawi czoła czyhającemu niebezpieczeństwu? Przekonajcie się sami.