Minęło siedem lat. Zbliżało się Belleteyn. W języku elfów "rozkwit", święto rozpoczynające lato. Znane z hucznych festynów, tańców, swawoli i zbereźności. Zwłaszcza z tego ostatniego. Na Kontynencie podfruwajki sumiennie zrywały naręcza kwiatów i łodyg, by później pleść z nich wianki bądź - te bardziej wytrwałe - girlandy, by przyozdobić dom, nieważne, czy chatę na wsi, czy kamienicę w mieście. Lecz i tak sprawą pierwszorzędną był odpowiedni ubiór, który szykowały godzinami. Nie mogły pokazać się przecież w byle czym! Zgodnie z tradycją musiały skokietować mężczyznę i ustawić go tak, by wytrwał z nią przez długie lata. Te, którym się nie udało, były później wytykane przez rodzinę, a nawet starszyznę. Mówiąc o kokietowaniu zazwyczaj miało się na myśli dwuznaczne tańce przy ogniskach, choć i na zaciągnięcie w siano nikt krzywo nie spojrzał. Na skelliskich wyspach kwestię tą jakby rozwiano, nie przywiązywano do niej aż takiej wagi. Kobiety, zarówno te młode, jak i te stare, pochłaniały do reszty przygotowania strawy i trunków, które przy każdej sposobności znikały w zastraszającym tempie. Nawet jeśli któraś z kucharek nie miała wyjątkowych zdolności gastronomicznych - był to wybitnie żarłoczny naród, w dodatku niezbyt wybredny.
Dzień przed Belleteyn postanowiono zorganizować turniej gwinta. Organizator stwierdził, że śmieszniej będzie dać mieszkańcom dodatkową atrakcję, jakby mało miało ich być niebawem. Już zmierzchało, a w karczmie wrzało tak, że gwar można było usłyszeć w sąsiedniej wiosce. Mimo małego metrażu, znajdowała się tu prawie cała osada, wypełniając sadybę po brzegi. Pracownice obsługujące gości musiały się przepychać między ludźmi, nierzadko używając kufli, które aktualnie trzymały w dłoniach. A wierzcie lub nie, jebnięcie z tak dużej szklanicy bywało bolesne. Dopiero gdy rozpoczął się turniej, wszyscy ucichli i zebrali się nad grającymi przy dębowym stole. Pierwszą rozgrywkę prowadził sam jarl z karczmarzem. Drugą dwie kobiety, które dostały się na turniej zupełnie przypadkiem. Trzecią rozgrywał bukmacher z krasnoludem, który przypłynął na An Skellig podając się za kupca i zwożąc tu niewyobrażalne ilości materiałów. Ale nawet jedwabie z Zerrikani nie były w stanie usunąć uprzedzeń mieszkańców. Po jeszcze kilkunastu przetasowaniach między innymi uczestnikami doszło do finału. Grał myśliwy z wcześniej wspomnianym brodaczem.
- Psie krwie, cwaniaczy talią Scoia'tael? Spróbuje zagrać Królestwami Północy! - myśliwy przeżegnał się, odsłaniając krople potu na czole. Nie wiadomo, czy ze stresu, czy przez zwykłą duchotę. Krasnolud wyprostował się na ławie, dumny jak paw. Wiedział, kto prędzej czy później przegra.
- Było grać tą samą talią co ja. A teraz o, będziesz patrzył, jak odbieram to, co tam karczmarz trzyma za pazuchą. - wskazał palcem na wystraszonego oberżystę z nagrodą, po czym wziął pajdę chleba, zagryzł i przepił potężnymi łykami piwa.
Nagle znikąd przy stole pojawiła się zakapturzona postać. Nikt nie widział, żeby wchodziła do gospody. Miała pod pachą pewne zawiniątko. Dosyć spore zawiniątko. Rzuciła worek na stół grających, rozsypując karty dookoła, a po chwili wytoczył się z niego podłużny włochaty łeb. Po krótkich oględzinach można było stwierdzić, że należał do wilkołaka. Krew jeszcze nie do końca zastygła na karku, była ciepła, a złote ślepia wilgotne, wpatrzone w bliżej nieokreślony punkt. Krasnolud omal nie zakrztusił się pajdą. Myśliwy, choć wyglądał na zaprawionego, teraz trząsł się jak gówno w przeręblu. Podobnie jak i wszyscy klienci karczmy.
- Potwór ubity, nagroda się należy. - odezwał się zakapturzony jegomość, a jego głosu nie można było przyrównać ani do kobiecego, ani do męskiego.
- Ale, ale... - zaczął jąkać wielki łowczy. - Ja dałem ci to zlecenie dziś rano, jak ty to..?
***
CZYTASZ
Wiedźmin - inna historia
FantasyRok 1258, Temeria, wieś nieopodal Ellander. Podczas pełni po Midinváerne osadę atakuje Dziki Gon. Udaje się przeżyć tylko jednej dziewczynce. Jak potoczą się jej losy? Czy stawi czoła czyhającemu niebezpieczeństwu? Przekonajcie się sami.