Rejs

1K 68 9
                                    


Dopadła do przed chwilą zamkniętych odrzwi. Uderzyła zaciśniętymi piąstkami. Raz, drugi, trzeci. Nad czwartym uderzeniem zawahała się jednak. Nieruchomo uniesione dłoni przyłożyła w końcu do drewnianego stelażu i, chcąc dać jeszcze upust złości, kopnęła solidnie w belkę, ale tak, że aż poleciały z niej drzazgi. Nikt jej nie słyszał, marynarze byli już całkowicie pochłonięci przygotowywaniem łajby do długiej wyprawy. Osunęła się na ziemię, nie wiedząc, czy się rozpłakać, czy może zdemolować gagatkom całą ładownię. Ostatecznie wygrało to pierwsze. Gdy już oddalili się wystarczająco od Wyzimy, a na zbutwiałej podłodze powoli zaczęła wysychać kałuża powstała z jej łez, w miarę się opanowała i starała się zacząć logicznie myśleć. A przychodziło jej to z trudem. Roztrzęsiona wstała i na sztywnych nogach zaczęła krążyć dookoła związanych ze sobą beczek wierząc, że to pomoże jej w kontemplacji. Przy jedenastym okrążeniu zatrzymała się i podrapała teatralnie w głowę. Z tego co zrozumiała ze słów drącego się kapitana, czy też sternika, płynęli na An Skellig. Zrobiła jeszcze parę kółek wokół dzieł bednarzy, ale ni cholery nie kojarzyła, gdzie to może być. Równie dobrze to mogły być dwa, trzy dni drogi od Wyzimy, jak i miesiąc. A sama wizja przebywania tak długiego okresu czasu na czymś, czym niemiłosiernie bujało, wywoływała u niej odruch wymiotny. Zaczęła krążyć w drugą stronę. I to przyniosło efekty. Zdecydowała przede wszystkim, że już nie będzie dobijać się na górę, ani waleniem w ściany, ani kopaniem w nie. Nie wiedziała, jak majtkowie mogą być nastawieni wobec nieproszonych gości. Mogli potraktować ją równie dobrze jak piraci, wywalając najprościej w świecie za burtę, jako zbędny balast. Będzie siedzieć cicho jak mysz pod miotłą. Po drugie, miała tu spory zapas jedzenia i wody, którym mimo wszystko musiała rozsądnie dysponować. A co się tyczyło potrzeb fizjologicznych, miała dwie opcje do wyboru. Albo czekać do nocy, aż wszyscy zasną, wejść na pokład i szukać jakiegoś urynału, albo korzystać z pustych skrzynek porozrzucanych gdzieniegdzie w ładowni. Dla dziecka pierwszy wyczyn był niemal nierealny. A przy drugim nie chciała przebywać w miejscu, gdzie unosiłaby się jedynie woń fekalii. To się dopiero nazywało znaleźć między młotem, a kowadłem, prawda? W każdym bądź razie to były dwie podstawowe i ludzkie rzeczy, które w jakiś sposób musiała „zrealizować".

Minął pierwszy dzień, drugi. A oni ciągle nie docierali na miejsce. Zielonooka powoli zaczęła się denerwować. Były momenty, w których chciała wyjść z ukrycia, ale szybko się powstrzymywała, przywracała do pionu. Głównie przez to, że niewymownie jej się tam nudziło. Ale nie mogła z tak błahego powodu desperacko dać się złapać. Z nudów zaczęła liczyć sztuki jabłek, czy rozbierać beczki i składać je z powrotem, co do najmniejszej śruby. Pewnego razu siedząc i gapiąc się w powałę zauważyła wystający strop, niedbale zawiązane na nim sznury i podpierające górny podkład grube bele. Z braku laku zaczęła po nich skakać, niczym niedorozwinięta człekokształtna i beztrosko spadając na stóg siana zaraz pod pułapem. To była jedyna atrakcja, jaką miała w ciągu dnia i dzięki której w pewnym stopniu wyrabiała sobie kondycję. W nocy, gdy marynarze spali odurzeni rumem, wymykała się na pokład i czasami siedziała tam prawie do świtu, przyglądając się różnym konstelacjom na niebie. Ani razu nie dała się złapać, nikt jej nawet nie przyuważył. Kiedy wypłynęli na pełne morze temperatura gwałtownie zaczęła spadać. Było jeszcze zimniej niż na kontynencie. Młoda coraz rzadziej wychodziła na dwór, przesypiała prawie całe dni, coraz mniej jadła. Zwinięta pod plandeką leżała na ziemi i trzęsła się z zimna, choć była cała rozpalona. Kaszlała jak astmatyk, nie mogła oddychać przez nos. Nie miała już snów.

Z letargu wyrwało ją mocne trzaśnięcie i ogrom światła, który nagle przedostał się do ładowni. Przekrwione oczy, przyzwyczajone do ciemności, nie mogły dostosować źrenic. Z gardła wydobył się charkot, lecz nie wiadomo, czy był on spowodowany chorobą, czy też tym, że zdziczała, przebywając cały czas w odosobnieniu, niczym wypędzony z wioski kundel. Zwinnie wyskoczyła spod narzuty i skryła się za wyższymi pudłami, cały czas starając się przyjrzeć ciemnym sylwetkom, które tam wtargnęły. Po kilku minutach zauważyła, że miały na sobie dość specyficzny strój, odmienny od tego, jaki nosiło się w miastach, które znała. Jeden z mężczyzn nosił ciemne szarawary, grubą tunikę, a na barkach miał przerzucone futro, które nie należało do żadnego ze zwierząt, które widziała. Drugi był ubrany w coś, czego już kompletnie nie potrafiła nazwać. Obydwoje mieli biało-błękitną wyobrażoną szczękę na tarczach. Jeszcze nie wiedziała, że przynależą do klanu Tuirseach. Krzyczeli, wskazując na skrzynie. Ewidentnie chodziło o ubytek w nich. Chciała wykorzystać okazję i ulotnić przez otwarty właz, lecz drogę zastąpili jej kolejni Skelligijczycy. Zmełła w zębach soczyste przekleństwo i czmychnęła ponownie za pudła. Długo nie pozostała w ukryciu. Zebrało jej się na kichnięcie i nie zdążyła zakryć się przegubem łokcia.

- Co to było? Słyszeliście chłopy? – rzekł brodacz, rozebrany jak do rosołu, w samych hajdawerach.

- Chyba stamtąd. O! Szczur! Patrzcie, jak jebaniec się na naszych zapasach upasł! – wskazał rudzielec, zamierzając się na dziewuszkę z toporem.

- Chyba żeś się za dużo słonej wody nażłopał, jak cię orka z własnej łódki wyrzuciła. Toż to najzwyklejszy w świecie gówniarz. – zatrzymał go ręką żołdak i podszedł powoli do blondyneczki. Odruchowo cofnęła się, przywarła plecami do ściany, nie mogąc znaleźć drogi ucieczki. Nie widziała jego twarzy, jedynie przeraźliwie blade oczy, które błyskały na nią z małych szczelin hełmu.

- Jak się tu znalazłaś? I jak ci na imię?

Spuściła głowę, nieznacznie nią pokręciła.

- Przypadkiem. Jestem... jestem... - no właśnie, kim ona była? Amnezja objęła nie tylko wydarzenia z feralnego dnia, ale i jej własną godność. Przez ułamek sekundy myślała, czy nie wymyślić czegoś na poczekaniu, jednak nie chciała kłamać. – Nie wiem, nie pamiętam...

Wszyscy popatrzyli po sobie, nie za bardzo wiedząc, co zrobić.

- Zabierzemy cię do jarla. On postawi, co z tobą zrobić.

Jarla? Kim do licha był jarl? To było czyjeś imię, czy określenie tutejszej władzy? Wstała, niepewnym ruchem przytrzymując się wyciągniętej ręki uzbrojonego po zęby piechura i niemrawo zaczęła dreptać z kilkunastoma innymi wzdłuż kamienistej drogi. Nadal nie mogła się przyzwyczaić do światła, szła cały czas zasłaniając sobie oczy ręką. Nie mogła się nawet rozejrzeć po okolicy. Czuła się jak skazaniec, którego właśnie wyciągnęli z lochu i prowadzili na szubienicę, a tak naprawdę nie zrobiła nic złego. Zielonooka słaniała się na nogach, plątały jej się w niezgrabnym chodzie, pociągała nosem. Miała dosyć. Dosyć wszystkiego, dosyć wszystkich.

Zatrzymali się przed jednym z domostw. Piechur, który stał najbliżej, zapukał do drzwi, w których po chwili pojawił się postawny i bogato odziany brunet. Gdy się odezwał, nawet najtwardsi z sołdatów dostali gęsiej skóry.

- Kto mnie wołał? Czego chciał?

Wiedźmin - inna historiaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz