I.

187 22 3
                                    

- Hej tam, Herostratesie!

Schylony zatrzymał się, choć natychmiast było widać, że uczynił to niechętnie. Nie chciał mieć wiele do czynienia z tymi, którzy właśnie do niego wołali - w tym rzecz. Wolał spokojnie przejść przez agorę, idąc dokładnie tam, dokąd było mu po drodze i donikąd indziej. To wcale nie musiało być aż takie trudne. A jednak było, za każdym razem było.

Szewc odwrócił w pierwszej chwili tylko kędzierzawą głowę, a dopiero potem w ślad za nią ruszyły również szerokie barki i cała jego postać, niby masywny automaton, szereg działających w odpowiedniej kolejności naoliwionych elementów. Na potężnej szyi zarysowały się naczynia krwionośne, podobne okrętowym sznurom.

W jego stronę nadbiegał zupełnie inaczej zbudowany młodzieniec: ten ciało miał atletyczne i smukłe, nogi długie jak u klasycznego skoczka, ręce zwinne, a pierś rozbudowaną. Zdawało się, że nawet nie użył oliwy, a jego skóra i tak lśniła złoto w promieniach wiszącego wysoko południowego słońca, niby akroteriony wieńczące najokazalszą miejską świątynię. W porównaniu z potężnym Herostratesem, ten młodzieniec - młokos właściwie - wydawał się być chudy jak krzesiwko. Ale to on niewątpliwie przykuwał większą uwagę, kiedy wraz ze swoimi ziomkami, podobnymi sobie, wykonywał ćwiczenia gimnastyczne na środku agory, gdzie normalni ludzie starali się przechodzić. Nawet nie pomyślałby, że może nie każdy pragnie go oglądać. Nie każdy musi widzieć to jego ciało, smukłe jak spod dłuta wielkiego Praksytelesa, ha, wielkiego zresztą tylko dlatego, że miał niech fachu w ręku, a o to nietrudno byle komu...!

- Herostratesie. - Usłyszenie swojego imienia wyrwało szewca z zamyślenia. - Z taką miną zaczynasz przypominać samego Aresa!

- A nie Polifema raczej? - parsknął jeden z pozostałych atletów, wyraźnie ubawiony.

Herostrates zamarł na chwilę - chwycił rozbawionego młodzika za kędzierzawe kudły, przytrzymał silnym ramieniem i uderzył o bruk, raz, potem drugi i kolejny, kolejny, aż uśmiech spełz z jego głupiej twarzy razem z życiem, aż cała ta zabawność nie uleciała na zewnątrz razem z krwią, z mózgiem, z kawałkami kości, aż bezczelny nie stał się tylko kupą obrzydliwej materii, z której przecież był złożony, którą krył pod tym boskim ciałem, które mu się nie należało - i tyle. Tyle potrafił sobie wyobrazić. Dalej stał w miejscu, a jego ciemne oczy płonęły gniewem.

- Rzemyk u sandała mi się przerwał. - Ten, który cały czas się do niego zwracał wreszcie pozwolił na sprecyzowanie swoich potrzeb. Rzeczywiście, trzymał jeden but i na pierwszy rzut oka znać było, że jest on uszkodzony. Atleta wydął wargi przykrym grymasie. - Biegać mogę boso, ale jak udam się na spotkanie z pannami, skoro nie mam obuwia? Wyśmiałyby mnie! Zgodzisz się, ponury Herostratesie? Ponury jak zawsze. Może i ciebie jakaś panna właśnie wyśmiała, co?

Szewc nie odpowiedział, a śmiali się ponownie tylko młodzi atleci. Wyrwał sandał z dłoni tego najważniejszego, któremu same Ateny mogłoby zapewne postawić pomnik, wieczny symbol jego pychy.

- Jutro odbierz, co twoje. Tym razem nie dam ci na kreskę - warknął. I tyle go było.

Nie miał ochoty rozmawiać dłużej z ludźmi, którzy byli od niego piękniejsi i zdolniejsi, bardziej rozwinięci, jakby ktoś powiedział. Pragnął zamknąć się już tylko w swoim warsztacie, najprostszym warsztacie rzemieślnika, najzwyklejszego rzemieślnika. Robił buty, inni je nosili. Nie był nawet jakimś najlepszym szewcem, był po prostu szewcem, u którego każdy musiał w końcu kupić obuwie, bo nie miał innego wyjścia. Bogaci, biedniejsi, starzy i młodzi. Ale często bogaci. Często doskonali. Często mądrzy i wielcy, traktujący niższych stanem jak swoich służących. Okropni ludzie, mieszkańcy okropnego miasta.

Słońce odbijało się oślepiająco w złotych akroterionach świątyni.

HerostratesWhere stories live. Discover now