IV.

55 13 1
                                    

Następnego wieczora wielu z tych, którzy przechodzili pod wielką świątynią bogini Artemidy, miało przed oczami widok następujący: skulona postać siedzącego Herostratesa, o barkach godnych Atlasa, ze skupioną twarzą, przycupnęła u stóp szerokich schodów. Co jakiś czas przemieszczała się, z jednego punktu w drugi, ale nie wtargnął ani razu szewc do środka. Jakby obawiał się czegoś. Jakby posąg Artemis, ustawiony pośrodku tympanonu, powstrzymywał go szerokim gestem rozłożonych dłoni.

Dumna wszakże była to figura - wyprostowana i tak różna w tym od skulonej teraz postaci Herostratesa, który zdawał się nagle zmaleć w swojej zwykłej wielkości. Świątynia i sama bogini jak gdyby go przytłaczały, przerastały. W obliczu takiego monumentu był jeszcze mniejszym.

Widząc jakiegoś chłopca, przechodzącego w okolicy, wspomniał wydarzenie z kamienną kulą i pomyślał sobie: więc któż tu teraz jest pchłą?

Artemida nie patrzyła jednak na niego. Patrzyła daleko w dal, hieratyczna i dumna, o nieludzko symetrycznej ludzkiej twarzy. Dostojna matrona, wyposażona w atrybuty płodności. Gdyby szewc miał stanąć z nią twarzą w twarz, strach pomyśleć, jak dopiero by się poczuł - jak bardzo przygniótłby go ciężar wszystkich myśli, ciężar właściwie całego życia spędzonego w trudzie, w niezrozumieniu i narastającym gniewie, które odbiłyby się w oczach bogini zamiast jego sylwetki. Przycupnięty, cichy, wyjątkowo baczny obserwator. Jak wiele wysiłku włożył tego wieczoru w obserwację, jak wiele nerwów kosztowało go wytrwanie przez tyle czasu w skupieniu, niemalże w jednej pozycji! Miał szansę zobaczyć wielu ludzi, których już znał, a oni mogli widzieć jego i może myśleli, że to kolejny szaleniec albo żebrak czekający na zbawienie pod wielką świątynią. Ale on sam wiedział najlepiej, że nie chodzi tu o żadną formę zbawienia. Na to było już zdecydowanie za późno.

Gdy całkowicie zapadł zmierzch, a wokół nie było już nikogo, Herostrates wreszcie wstał i powoli, niejako ciągle z wahaniem, wyszedł na spotkanie świątyni. Wspinał się po szerokich stopniach, a grube kolumny z każdą chwilą rosły, tak że kiedy przyszło mu je wyminąć, poczuł się nie wyższy od żadnej z kwadratowych baz. Pokonał je. Potem pokonał wielki przedsionek i zaraz był już w środku.

A więc Artemida mu na to pozwalała. Musiała znać jego zamiary - któżby inny mógł je poznać, jeśli nie on sam i wielka bogini, na której terytorium się znalazł? To było jej miejsce, tu rozprzestrzeniały się jej niepojęte siły, wobec których żaden człowiek nie mógłby mieć szans na sprzeciw. Wszedł do środka, a całe jego ciało aż płonęło, aż żarzyło się na myśl o tym, czego zamierzał dokonać - i dostawał na to pozwolenie! Czy tak było? Czy to leżało w planach nieomylności bogini? Jej podobizna na frontonie rozkładała ręce. Poddawała się, czy raczej mówiła: Wejdź i uczyń, oto twoja szansa, którą wreszcie ci oddaję. Po tylu latach!

Być kimś - to być człowiekiem.

Czy Prometeusz mógł mieć podobne myśli, kiedy szykował się do potwornego czynu przeciw bogom, kiedy planował głęboko sprzeniewierzyć się wszelkiemu porządkowi i uczynić coś wielkiego? Coś, o czym będzie pamiętać każdy! Ogień! Ogień! Źródło życia, ukraść ogień, tchnąć duszę!

Ostatnie kolumny ginęły w mroku nocy, gdy patrzyło się na nią od przodu. Tylko przód pozostawał jasno oświetlony, wyraźny, dokładny. Co było dalej - kto mógł wiedzieć?

Tej nocy Herostratesa męczyły potwornie złe myśli.

HerostratesWhere stories live. Discover now