III.

61 16 3
                                    


- Wiecie, panie, że Herostrates zginął wczorajszej nocy?

- Herostrates? Prawda to, że słyszałem o jakichś okropnych zamieszkach w którejś dzielnicy, ah, nie zajęło mnie to za bardzo... Ale mówicie, że ktoś tam zginął? Co to za człowiek?

- Nie znacie go, panie?

- Nie sądzę...

- Przecież buty wam robił.

Efezjanin o poważnej twarzy zerknął na swoje stopy, jakby spodziewał się zobaczyć tam rzeczone buty i może dzięki nim coś sobie przypomnieć, ale był bosy - tak, jak należało podczas przebywania w łaźni stanowiącej część miejskiego gimnazjonu. Skoro jednak nie znalazł sandałów, zmarszczył brwi i zamiast tego spojrzał baczniej na tego wielkiego człowieka o twardych muskułach, który siedział obok niego.

- Nie przypominam sobie, doprawdy - uciął. Mogło wyglądać na to, że dopiero teraz postanowił zdenerwować się, że obcy człowiek zabiera mu czas, bo swego rozmówcę zlustrował dziwnym spojrzeniem. - A kim ty właściwie jesteś, człowieku?

Był to, rzecz jasna, sam Herostrates, który po tym pytaniu wstał i z nachmurzoną miną opuścił saunę, przechodząc szybko do apodyterium. Wpadł na cały ten pomysł po wczorajszych zdarzeniach, ale teraz rozumiał, że był to pomysł fatalny. Od rana nie pracował. Przyszedł prosto do gimnazjonu, gdzie nie bywał często, aby przeprowadzić eksperyment, teraz jednak był przerażony jego skutkami. Choć kilku kolejnym obywatelom przekazał wieść o swojej rzekomej śmierci, żaden się tym nie przejął - ba, żaden nawet nie wiedział, kim był wymieniany przez niego szewc. Czy więc to tak wyglądałoby, gdyby któregoś dnia rzeczywiście zginął, w sposób jakikolwiek? Po jakimś czasie ci głupcy zauważyliby tylko, że brak im szewca, albo że jest jakiś nowy, o nowych wytworach, może lepszych, tak jest. Może jego miejsce zająłby ktoś doskonalszy, wszak ktoś taki musi być zawsze. Jeśli bogowie pragnęli stworzyć go gorszym i zamiast gliny sięgnęli po rzeczny muł, to ich czyn się dokonał, z powodzeniem. Herostrates był gorszy. Musiał być gorszy, musiał być nikim. Nawet tutaj, kiedy przywdziewał szatę, zdawał sobie sprawę jak beznadziejny jest wobec atletów, którzy tu przebywają, albo mędrców, którzy przychodzą podebatować o filozofii, nurzając się w wodzie, wreszcie - beznadziejny był wobec architektów, którzy ten doniosły gmach wznieśli, a których imiona, choć nie wyryte w kamieniu, znałby każdy, kogo tylko zaczepić na ulicy. Był nikim w porównaniu z tymi obcymi ludźmi. Nikim w porównaniu z kolumnami, które były przecież piękne, smukłe, które służyły, miały określony cel i go spełniały, uszczęśliwiając ludzi. Ktoś rozważny je kiedyś ustawił - a jeszcze wcześniej ktoś ustawił pierwszą kolumnę na świecie i dał początek czemuś nowemu, co przetrwa lata, co stanie się podstawą i kanonem.

Herostrates nie wymyślił butów. Nie wynalazł nowego sposobu wiązania rzemyków. Nie podbił sandałów w rewolucyjny sposób. Nie określał nowych cen, nie był mistrzem w swoim fachu, słowem - nie wyróżniał się niczym. Ostatecznie lepszy od niego był ojciec tamtego rozwydrzonego malca, ten bandyta, którego wsadzono do więzienia. On coś znaczył, przekroczył granicę normalności i szarości, stał się kimś. A Herostrates? Nie każdy był nawet w stanie zapamiętać jego imię. Był może człowiekiem. Był jakimś dzieckiem jakichś rodziców. Był kimkolwiek, ale chciał być kimś.

Że nie mógł być tak doskonałym atletą jak ci, których mijał opuszczając gimnazjon, to wiedział od dawna. Siła jego ramion powalała może na dźwiganie ciężarów, ale w rzucie dyskiem brakowałoby mu koniecznej precyzji; w biegach byłby zbyt powolny, a w zapasach zbyt dziki. Nie mógł zatem być sportowcem, ale nie mógł również widzieć siebie w roli uczonego. Zbyt wiele miał już lat, żeby nauczyć się czegokolwiek. Umiał to, czego potrzebował do swojego stałego zarobku. Nic więcej. Nic, co dałoby mu nieśmiertelność.

Szewcy nie przechodzą do historii.

Zamknięty znowu w czterech ścianach swojej skromnej pracowni, powitał po południu starszego człowieka - ślepca. Jak widać, ślepym też potrzeba butów. Ten zresztą nawet nie był wybredny. Pozwolił, by Herostrates dał mu cokolwiek, co by pasowało, a jeśli trzeba będzie zrobić nowe, to zaczeka. A więc usiadł i czekał. Po raz pierwszy od dawna w pracowni był ktoś jeszcze, kto zakłócał ciszę, co jakiś czas pomrukując albo poruszając się i szeleszcząc przy tym chitonem. Ktoś, kto cały czas wpatrywał się w przestrzeń zupełnie niewidzącym wzrokiem.

W którejś chwili, pochylony nad ciętym kawałkiem skóry, Herostrates podniósł głowę i zaczął wpatrywać się w starca. Ten musiał to w jakiś sposób poczuć - być może usłyszał, że praca ustała - i skierował twarz nieco w jego kierunku.

- Hm?

- Znasz mnie, człowieku? - zapytał cicho szewc. Znał odpowiedź.

- Nie znam... Albo nie znałem, ale poznaję teraz! Twój warsztat, dobry szewcze, wskazał mi ktoś na ulicy. Nie mam tu wielu przyjaciół.

- Nie jesteś stąd?

- Pochodzę z Olimpii.

- I kimże jesteś?

- Tutaj... - Starzec uśmiechnął się. - Tutaj zapewne jestem nikim.

Herostratesa strapiły te słowa. A więc skoro on był nikim już przez całe życie w Efezie, to czy i po wyjeździe pozostałby nikim? A może to był sposób na ratunek? Może ktoś kiedyś powie o nim: najsmutniejszy człowiek Efezu! A może nie. A może, gdyby wyjechał, mógłby zacząć od nowa. Zamyślił się.

- Macie szewców w tej Olimpii?

Starzec znowu się śmiał; wyglądało na to, że pomimo swojej ułomności ma naprawdę radosne usposobienie.

- Mój panie! Szewców pełno jest wszędzie!

I to zagniewało Herostratesa na tyle, że gdyby nie nagłe przybycie nowego klienta, najpewniej poczyniłby jakieś nowe głupstwo. Do pracowni wpadł jednak młody człowiek w krótkiej tunice - ów atleta, który dnia poprzedniego oddał do naprawy jeden sandał.

- Gotowe? - zapytał od wejścia, rozzuchwalony. - Prędzej, prędzej, człowieku. Oho, czyli gotowe, cieszy mnie to! Masz nowego towarzysza? Wybaczcie mi, panie, ale gdyby bogowie nie zaćmili wam oczu, to czym prędzej uciekalibyście z tego warsztatu! Bywaj, Herostratesie!

Po wyjściu młodzieńca wyglądało na to, że wpadł tu tylko dla zrobienia wielkiego zamieszania. Szewc wypadł za nim, unosił wielką pięść i groził mu niemo, bo tak tylko potrafił, by nie robić problemu na ulicy. Krzyczałby, gdyby mógł, całe życie. Dziwnym trafem zwykle jednak milczał. W pewnej chwili uczuł na ramieniu dłoń starca, a potem dotarły do niego ciche słowa:

- Powiedz mi proszę, co to za pora, szewcze? Jak wygląda Efez?

Dziwnie to było studzące pytanie. Herostrates rozejrzał się spod ściągniętych brwi, a wreszcie odezwał się gburowato.

- Zachodzi słońce. Akroteriony Artemizjonu płoną czerwienią, panie.

I głęboko się zamyślił.

HerostratesWhere stories live. Discover now