II.

94 18 4
                                    


Wieczór spadł na miasto wraz z chłodem niepotrafiącym w pełni ukoić emocji. Nic nie potrafiło. Masywna postać Herostratesa przypominała gargulca siedzącego przed antami jego domu, w ciemności, pod bezksiężycowym niebem. Dopiero co zakończył pracę na dziś, otaczał się ramionami i od jakiegoś czasu patrzył ponuro na dwójkę dzieci, które w drugim końcu ulicy zdawały się grać w jakąś grę z użyciem kamieni. Prędko przyszła po nie matka, najwyraźniej zaniepokojona. Rzuciła szybkie spojrzenie w stronę tego konkretnego domu, a potem zgarnęła dzieci pomimo ich protestów i trójką szybko się oddalili. Jeden kamyk, duży i okrągły, pozostał samotny na brukowanej drodze.

Szewc dźwignął się z siadu, przeszedł ten kawałek i podniósł kamień. Miał prawie kształt kuli, w jego stwardniałych palcach wydawał się mały, ale w dłoni dziecka musiał urastać prawie do rozmiarów piłki. Samotna kula w pustej ulicy. Jedna i druga.

- Kallikrates?

- Herostrates - odruchowa poprawka.

To imię padało dziś już rekordowo dużą ilość razy. Szewc odwrócił się gwałtownie, wzbijając podeszwą kurz z ulicy, ściągnął brwi i wgapił się w istotkę stojącą przed nim. Chude dziecko, chłopiec o nierówno obciętych włosach, podobny trochę do owcy w za dużym chitonie. Ręce trzymał z tyłu i w bardzo denerwujący sposób kiwał się na boki. Właściwie skoro już rozpoznał, z kim ma do czynienia, to milczał i tylko się gapił. Jakiś czas zatem nie zadziało się nic innego. Dwa byty wpatrywały się w siebie intensywnie: jeden wielki, a drugi całkiem mały.

W końcu stało się to niezręczne.

- Czego chcesz, pchło?!

Nie udało się pchły odstraszyć. Chłopak uśmiechnął się, pokazując przerwy między zębami, i kiwnął głową w stronę wielkiej pięści Herostratesa.

- Masz moją kulę. Oddawaj.

- A nie nauczono cię szacunku wobec innych, pchło? - nasrożył się zaraz szewc. Dłoń zacisnął tak mocno, jakby próbował rozłupać kamień na dwie części.

Pchła wzruszyła chudymi ramionami.

- Chyba nie. Nie miał kto. A ciebie za co mam szanować?

Herostratesowi poczerwieniał kark.

- To była twoja matka?

- Babka.

- I uciekłeś jej, żeby zabrać tą kulę?

Na młodziutkiej twarzy pojawił się, oprócz absolutnego lekceważenia, chwilowy wyraz zastanowienia. Chłopiec nadął policzki i pyknął wargami.

- Ta, bo to moja kula. To oddajesz, czy nie?

- Ożesz... Łotrze!

Herostrates nie miał szansy odpowiednio zareagować, zanim młodzik rzucił się na jego pięść, prawie tak masywną jak jego własna głowa, i zaczął szarpać się, byle tylko odzyskać co jego. Nie miał szans, ale rozgniewał szewca na tyle, że ten bardzo blisko był rzucenia nim o bruk, tym denerwującym malcem, i nauczenia go posłuchu. Właśnie wtedy jednak skądś nadbiegła tamta matrona, jego babka, jak rzekł, i dopiero jej udało się odciągnąć buntownika na bok. Mamrotała jakieś nieskładne przeprosiny; jakby właściwie nie chciała przepraszać, bo może wielki szewc sam zaczął.

- A jego ojciec to gdzie?! - ryknął w tym czasie Herostrates. - Brak temu dzieciakowi srogiego lania od czasu do czasu!

- O moim ojcu wszyscy wiedzą, wszyscy! - zawołał chłopiec, przytrzymywany przez babkę. Uciszanie nie na wiele się zdało. - Nie to co o tobie, ha! Widzieliście go, taki wielki, a nawet nie pamięta się, jak ma na imię, tylko że jakieś buty klei!

Herostrates postąpił krok na przód, płonąc gniewem, ale babka odciągała malca dalej i dalej. To jednak nie przeszkodziło mu w wydzieraniu się na całą ulicę:

- Mój ojciec jest łotrem, siedzi w więzieniu, a więcej go ludzie znają, niż tego wielkiego buca, złodzieja zabawek! A żeby cię bogowie krzywo potraktowali, a żeby ci się dom spalił, a żeby!

Tu Herostrates cisnął kamieniem w dziecko, wiedziony już tylko szczerym gniewem, ale babka jego najpewniej nie byłaby babką, gdyby w tym momencie wreszcie nie rozwrzeszczała się równie, co jej podopieczny stąpający po cienkiej granicy między pokojem a kryminałem.

Herostrates uciekł do swojego domu, szczuty jak wielka bestia.

HerostratesWhere stories live. Discover now