prolog

3.7K 296 4
                                    

Colton

Boston, 2018 r.

Światło było tak jasne, że raziło w oczy, pomimo tego, że schowałem głowę między kolanami. Moja klatka piersiowa poruszała się gwałtownie w górę i w dół w rytm przerażonego oddechu.

Musiało być głośno. Wszędzie kręcili się ludzie w białych kitlach, ciągle biegając obok mnie i ciągle się spiesząc. Ktoś zawodził głośno, płacząc i wyjąc jak zarzynane zwierzę. To był przerażający, pierwotny jęk pełen cierpienia i rozpaczy. Maszyny piszczały głośno, wdzierając się do moich uszu i rozrywając duszę na miliona małych kawałków. Wszystko to jednak docierało do mnie jakby z daleka. Jakbym znajdował się za grubą, szklaną taflą. Wszystko było dziwnie stłumione, spowolnione i jakaś rozsądna część mojego umysłu podpowiadała mi, że byłem w szoku.

Czułem, że całe moje ciało drżało niekontrolowanie. Moje dłonie umazane były czerwienią, a czarne dżinsy miałem sztywne od krwi. Panika zaczynała mnie dławić, ale nie byłem w stanie się poruszyć. Miałem wrażenie, że czas się zatrzymał. Że utknąłem w jakimś cholernie złym miejscu i miałem już nigdy się z niego nie wydostać. Nie miałem pojęcia jak się tu znalazłem. Jeszcze przed chwilą klęczałem na mokrym, pogrążonym w ciemności parkingu, z wykrwawiącym mi się na rękach Calebem. Przecież jeszcze sekundę wcześniej, czułem na dłoni jego mocno zaciskające się palce.

Boże, skąd było na mnie aż tyle krwi?

Zemdliło mnie tak mocno, że z trudem utrzymałem na miejscu treść żołądka.

– Nie! – krzyknął nagle kobiecy głos, a mnie wydał się dziwnie znajomy. Zmusiłem się do tego, żeby podnieść głowę i spojrzeć przed siebie. Przez chwilę słyszałem jedynie szum krwi w moich uszach. Obraz był rozmazany i zniekształcony. Dopiero po sekundzie dotarło do mnie, że to przez łzy zbierające się pod powiekami. Kurwa, nie pamiętałem, kiedy ostatni raz płakałem. Chyba wtedy, gdy jako pięciolatek otarłem kolana, a ojciec nawrzeszczał na mnie, żebym nie zachowywał się jak pieprzona ciota.

Wziąłem głęboki oddech, czując jak milion małych szpilek wbijało się w moje płuca. Ojciec stał na środku szpitalnego korytarza, patrząc pustym wzrokiem w ścianę. Miał na sobie dopasowany, czarny garnitur, tak jak zazwyczaj. I gdyby nie jego zaciśnięte pięści nie poznałbym, że targały nim jakiekolwiek emocje. Emocje, które skierował w moją stronę.

Moja zawsze opanowana, elegancka matka, klęczała na szpitalnej podłodze, zanosząc się łzami, a lekarz patrzył na nią z góry współczującym wzrokiem. To był tak dziwny, surrealistyczny obraz, że wydawał się niemal nie realny. Nic z tego nie było normalne. Nic z tego nie powinno być prawdziwe. Przez jedną rozkoszną sekundę wmawiałem sobie, że to tylko pieprzony sen, z którego lada moment się obudzę. Ale sekundy mijały i nic się nie działo. Matka nadal zawodziła, a ojciec nadal patrzył w ścianę, zaciskając pięści. A ja nadal widziałem wykrwawiającego się Caleba, ilekroć tylko zamykałem oczy. Kałuża krwi pod jego ciałem wydawała się ogromna, a krew ciągle i ciągle wypływała z jego brzucha. Widziałem przerażenie w jego szarych oczach. Widziałem strach i błaganie, żebym mu pomógł.

Przełknąłem ślinę, zbierając w sobie całą odwagę jaka we mnie została, aby podnieść się na nogi. Drżały tak bardzo, że ledwo potrafiłem utrzymać równowagę. Gdyby nie ściana, znowu wylądowałbym na podłodze.

Oddychałem szybko, nie odrywając spojrzenia od oczu ojca, który w ułamku sekundy znalazł się przede mną. Ta dziwna obojętność zmieszana z odrobiną wściekłości i rozczarowania, którą wiecznie widziałem w jego czarnym oczach, teraz wybuchła, zastępując to wszystko czystą furią. Pieprzony ogień, skierowany prosto we mnie.

– Ty zasrany gnoju! – krzyknął, chwytając mnie za koszulkę i dociskając do ściany. Moje plecy uderzyły w nią z impetem, pozbawiając mnie powietrza. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby się bronić. Zasługiwałem na ten gniew. Zasługiwałem na wszystko co najgorsze. Nawet nie bolało. Odrętwienie i alkohol były skutecznym buforem.

Otworzyłem usta, chcąc coś powiedzieć, ale nie wyszły z nich żadne słowa. Nie było już nie do powiedzenia. Co miałem powiedzieć? Miałem przeprosić? Żadne przeprosiny nigdy nie miały zmyć mojej winy. Żadne czyny nie miały naprawić tego co zrobiłem.

– To powinieneś być ty! – krzyczał dalej mój ojciec, potrząsając mną jak szmacianą lalką. Obraz rozmazywał mi się przed oczami i nie miałem pojęcia czy to z powodu zbierających się pod powiekami łez, czy krążącego w moich żyłach alkoholu. – To wszystko twoja pierdolona wina! Słyszysz, gówniarzu?! To twoja pieprzona wina!

Słuchałem tego bez słowa, bo kurwa... miał rację.

To wszystko była moja pieprzona wina.

Ktoś krzyknął coś głośno, ale wszystko to docierało do mnie jakby z oddali. Nagle poczułem mocne uderzenie w twarz i osunąłem się po ścianie. Ktoś odciągnął ode mnie mojego ojca, a ja nie potrafiłem się nawet ruszyć. Obserwowałem go, jak szarpał się w ramionach dwóch rosłych lekarzy. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, a tępy pulsujący ból i ciepła stróżka spływająca mi po brodzie była jedynym dowodem, że dostałem w pysk. Ból nie nadchodził. A przynajmniej nie na twarzy.

– To powinieneś być ty! – wrzeszczał mój ojciec. – To ty powinieneś być martwy!

Najgorsze było to, że miał rację.  

DZIEWCZYNA CALEBA (ZOSTANIE WYDANA)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz