[POL] Skaza

44 7 0
                                    

By GoldFlower

Obiecałam sobie, że nie spojrzę w lustro.
Zbudziłam się w świetnym nastoju, a przynajmniej zaczął taki być, kiedy ożywiła mnie poranna kawa.
Sprawdziłam bagaż, po raz trzeci upewniłam się, że wszystko spakowałam i poprawiłam plecak na ramionach. Naciągając daszek czapki na twarz, zdecydowanym krokiem minęłam lustro i wyszłam z pokoju.
Nie lubię oglądać swojego odbicia. Nie sądzę, by ktokolwiek mógł to lubić. Mam zbyt cienkie wargi, brzydkie rysy i małe oczy. Oczu nie lubię najbardziej – czasem nawet bardziej od różowego znamienia biegnącego wzdłuż policzka ku uchu. Mam je od urodzenia i dla mnie jest dowodem, że nigdy nie będę wyglądać dobrze.
Kiedy po raz pierwszy się zakochałam, chłopiec jasno dał mi do zrozumienia, że nie lubi dziewczyn takich jak ja. Brzydkich.
Od tamtej pory robiłam wszystko, by stać się piękna. Nauczyłam się robić doskonały makijaż, stosowałam diety mające poprawić moją cerę, diety na piękną sylwetkę, diety na zdrowe włosy. Właściwie byłam zaskoczona, dowiadując się, że istnieją diety, których jeszcze nie próbowałam. Wierzyłam w połowę (czy też połowę tej połowy), rzeczy, które obiecywano na kosmetykach, ale i tak je stosowałam. Jestem osobą, która próbuje wszystkiego, a gdy wszystko zawodzi, znajduje nowe opcje.
Kiedy zakochałam się po raz drugi, wierzyłam, że mój wygląd nie będzie miał znaczenia. Wydawało mi się, że skoro moja brzydota nie zwraca już uwagi, komuś uda się dostrzec coś więcej. Ale on wciąż widział tylko znamię na moim policzku i te okropne, małe oczy, przez które przypominam żółwia zamkniętego w swojej skorupie.
Więc przestałam próbować. Jestem czymś więcej niż moja twarz. Jeśli on nie potrafił tego docenić, to znaczy, że źle go oceniłam. Nie zakochałam się w jego odstających uszach i chociaż widziałam piegi na jego czole, dostrzegłam w nim też pasję i wytrwałość, przez którą sądziłam, że jesteśmy podobni. Jeśli to dla docenienia wyłącznie mojego wyglądu tak się starałam, robiłam to na próżno. Nie chcę czegoś tak powierzchownego.
Tata zaniósł mój bagaż do samochodu i zawiózł mnie na miejsce zbiórki. Już z daleka dostrzegłam dłoń przyjaciółki machającej do mnie ponaglająco. Dwie trzecie Moniki to zadziorny charakter, a co do pozostałej części, zajmują ją prawdopodobnie jej zielone włosy.
– Deb! – zawołała. – Zaczynałam myśleć, że zepsute ekspresy do kawy to plaga tego poranka.
Deb to imię, którym nazywają mnie przyjaciele. Z oryginalnym – Dominika – ma niewiele wspólnego i czasem podejrzewam Monię, co ją do niego zainspirowało, ale jak dotąd solennie zaprzecza.
– Korki – rzuciłam i ruszyłam za przyjaciółką do autokaru.
Przeszłyśmy między siedzeniami, witając się z resztą klasy. To miał być nasz ostatni wspólny wyjazd. Dwa dni i jedna noc, a potem prosto do matury.
– Zadekowałam nas blisko tyłu – odparła Monika. – Loża wampirów nas wyprzedziła, ale przynajmniej jesteśmy koło Michała. Cyknę mu parę fotek, jak zaśnie.
Rzuciłam plecak pod siedzenie.
– Stalker – mruknęłam.
– W słusznej sprawie. Obkleję nimi pokój brata i powiem jego dziewczynie, że to członek boysbandu, którego jest fanem. Frajer myśli, że wyjadł moje słone paluszki bezkarnie.
Monia mówiła nieprzerwanie przez kilka minut, a nauczyciele z coraz większym zaniepokojeniem zerkali na zegarki.
W ostatniej chwili do autokaru wbiegł rozczochrany chłopak w koszulce z napisem: nie mówi się „spóźnienie" tylko „wielkie wejście".
– Stary, co z twoją głową? Czesałeś się dzisiaj? – parsknął Michał, opierając łokieć o przednie siedzenie.
– Hej, mój fryzjer byłby urażony! – Adrian ruszył między siedzeniami i z szerokim uśmiechem opadł na miejsce obok kolegi.
– Siema, frajerze – przywitała się Monia z typową dla siebie uprzejmością.
Adrian, który właśnie rozgarniał palcami włosy, podniósł wzrok, próbując zgadnąć, kto się do niego odezwał.
– To ja, głupku! – Monika palnęła go w ramię. – Palant!
– Au. – Adrian potarł ramię. – Jest mi przykro. Tak przykro, jakbyś właśnie mnie nie uderzyła, okej? – Zdmuchnął włosy z oczu. – Ale dlaczego głosy dziewczyn wszystkie brzmią tak samo?
Monia trzepnęła go jeszcze raz. Adrian roześmiał się i dostrzegł mnie za jej plecami.
– Hej, Deb. – Uśmiechnął się. – Hej, Marta. Hej, Kuba. Nikt więcej nie zamierza atakować zagrożonych gatunków? Świetnie!
Michał oparł łokcie na kolanach i uniósł brew.
– Nazywasz siebie zagrożonym gatunkiem?
– A znasz wielu takich jak ja?
– Takich pajaców? – mruknął. – Trudno znaleźć.
Adrian wywrócił oczami, a kąciki jego ust nie przestawały się unosić. Nigdy nie tracił humoru.
Przez rok chodziliśmy na te same sks-y. Chłopcy ćwiczyli godzinę dłużej i czasem zostawałam popatrzeć, jak grają. Lubiłam go oglądać, bo zawsze wyglądał, jakby dawał z siebie wszystko. To mnie motywowało. Wtedy jeszcze tkwiłam w szale diet i kosmetyków i każdy dzień był dla mnie tym, w którym muszę starać się najmocniej.
Autokar ruszył i wkrótce Monia zamieniła się ze mną miejscem, mrucząc, że bez potrójnej latte ze śmietanką nie wyrobi. Michał dowiedział się od Kuby o zdjęciach, które planowała mu zrobić i próbował odwdzięczyć się tym samym, ale sabotowałam jego próby i wkrótce on też przysypiał przy oknie.
Nasz łysiejący wychowawca w średnim wieku wstał, żeby zapowiedzieć pierwszy postój, a kiedy odwrócił się, żeby usiąść, zobaczyłam karteczkę przyklejoną do jego pleców, na której ktoś różowym markerem napisał: „misiaczek".
Nie zdążyłam powstrzymać chichotu i w tej samej chwili usłyszałam cichy, urywany śmiech tuż obok. Przygryzając wargę, spojrzałam na Adriana, chowającego twarz za plecakiem. Zakryłam dłonią usta, żeby się nie roześmiać, kiedy do mnie mrugnął.
Przez resztę podróży słuchaliśmy głośno muzyki, jedliśmy, przekrzykiwaliśmy się nawzajem i robiliśmy inne rzeczy, których proszono nas nie robić. Nauczyciele znosili nas nieźle, dopóki Malwina nie zaczęła śpiewać. Robi pierwszorzędne kreski eyelinerem, ale nie nadaje się na piosenkarkę.
Kiedy po kilku godzinach dojechaliśmy na miejsce, wszyscy odetchnęli z ulgą. Przez całe popołudnie – pełne zrzędzenia i znudzonych pomruków – należeliśmy jeszcze do nauczycieli, ale na wieczór zostawili nam wolną rękę.
Marta poprawiała makijaż, a ja i Ania nie mogłyśmy się już doczekać, aż wyjdziemy z pokoju. Monika potarła ramiona.
– Dlaczego jest tak zimno? – poskarżyła się. – W prognozie tego nie mówili.
– Pożyczyć ci? – spytałam i rzuciłam jej bluzę.
Poszłyśmy korytarzem, po drodze trochę błądząc, aż doszłyśmy do dużej sali, w której czasem urządzano dyskoteki. Wszyscy już byli oprócz Malwiny, ale domyślałam się, że boska kreska sama się nie zrobi. Adrian zdążył już uczesać włosy i stał obok Michała trzymającego ręce w kieszeniach, a Kuba majstrował przy głośnikach.
– Jestem prawie pewien, że to ten – wymamrotał, ruszając przy przewodzie.
– Nie lubię, kiedy faceci mówią prawie – burknęła Monia, rozcierając ręce.
– Mój chłopak mówi to samo, kiedy chodzi o dziewczyny – odezwała się Malwina, mijając drzwi. – Ma chyba coś przeciwko słowom „prawie gotowa".
Rozległ się głośny, elektryczny trzask i nagle wszystkie światła zgasły, pogrążając nas w ciemności. Raptownie zapadła cisza tak głęboka, jak mrok, który nas ogarnął.
– Cholera – podsumował Kuba.
Wszyscy zaczęli mówić naraz. Dwie osoby zderzyły się ze sobą, a trzy kolejne zgubiły orientację.
– Gdzie mnie dotykasz, ty... – warknęła rozeźlona Monika. – A, to ty, Klara.
Kuba próbował zapanować nad tłumem, co w warunkach, kiedy nawet go nie widział, nie było łatwe.
– Ej. Ej, ludzie! Nie chcę was martwić, ale bez światła tego nie naprawię.
Odezwałam się szybko, zanim znów zaczęli panikować.
– Mam latarkę. Mogę pójść po nią do pokoju.
– Deb! – zawołała z zachwytem Monika. – Mój ty praktyczny aniele. Zawsze masz to, czego trzeba!
Zarzuciła komuś ramiona na szyję, ale to nie byłam jak. Michał udawał, że mu to przeszkadza.
– Pójdę z tobą – usłyszałam głos Adriana i jego ręka znalazła moje ramię.
– W porządku – zapewniłam. – Poradzę sobie.
– Nie ma opcji. Boję się ciemności. Samotności. Żywności modyfikowanej genetycznie. Musimy iść razem.
Ciepłe palce wsunęły się w moją dłoń. Były znacznie większe od moich.
Potykając się o czyjeś stopy, dotarliśmy do ściany i wymacaliśmy drogę do drzwi.
– Gdzie teraz? – spytał Adrian.
– Przed siebie? – zaryzykowałam.
Zmieniłam zdanie, kiedy potrąciliśmy coś dużego i okrągłego, co upadło z głośnym brzękiem.
– W prawo – zdecydował Adrian.
– W prawo – zgodziłam się natychmiast i szybko umknęliśmy z miejsca zbrodni.
Nie widziałam nawet czubka własnego nosa. Adrian był dla mnie tylko dźwiękiem kroków i dłonią. Gdybyśmy nie trzymali się za ręce, natychmiast bym go zgubiła.
Moja noga zahaczyła o wystający próg i wyłącznie dzięki pomocy Adriana nie wyłożyłam się jak długa. W następnej chwili to on zahaczył rękawem o klamkę i szarpnął nas do tyłu. Nie byłam pewna, które z nas zaśmiało się pierwsze, tak samo, jak nie wiedziałam tego w autokarze, ale kiedy już zaczęliśmy, nie mogliśmy przestać. Chichocząc jak opętani, pobiegliśmy przed siebie, zataczając się i wpadając po drodze na kolejne przeszkody zakamuflowane ciemnością. Ktoś mógłby wziąć nas za złośliwe duchy, gdy pędziliśmy przed siebie jak hałaśliwe cienie.
Natrafiliśmy na szerokie, dwuskrzydłowe drzwi. Po tym, jak niemal wyłożyliśmy się na stołach, cofnęliśmy się pod ścianę i ruszyliśmy wzdłuż niej. Pomieszczenie było duże. Z ulgą odnalazłam drzwi, ale kiedy je minęliśmy, moja dłoń prześlizgnęła się po gładkim blacie i coś strąciłam. Rozległ się brzęk.
– Łyżki? – zdziwił się Adrian. Po jego stronie dwa metalowe przedmioty zderzyły się ze sobą, wydając ostry dźwięk.
Podniosłam kilka widelców i trąciłam nimi o siebie. Adrian na ślepo zlokalizował szklankę i paznokciami wybił na niej krótką melodię.
Trudno stwierdzić, jak to się stało, że nagle graliśmy nocny koncert na zastawie stołowej, w opuszczonej kuchni, ale właściwie, czy miało to znaczenie? Nasza muzyka była głośna i chaotyczna, a my bawiliśmy się lepiej, niż gdybyśmy grali na prawdziwych instrumentach. Wymachiwaliśmy sztućcami jak dwaj szaleni kucharze udający muzyków.
– Och, chyba znalazłem noże – powiedział Adrian. – Kurczę, zagrałbym, ale nie chcę ci odciąć głowy.
Zaśmiałam się, jakby jego wieczna wesołość została ze mną na stałe.
– Spokojnie, schowam się w piekarniku.
– O nie, nie. Moja mama to samo mówiła o pieczeni, a potem jedliśmy spaleniznę.
Bolał mnie brzuch od ciągłego chichotania i czułam się, jakbym połknęłam garść świetlików.
– Chyba znalazłem ciasto! – Radosny śmiech Adriana prawie natychmiast zmienił się w jęk odrazy. – No nie. Prawie spróbowałem gąbki. Masz, teraz jesteś współwinna. – Dotknął palcem moich ust. – Już nie możesz nikomu wygadać.
Pisnęłam i odskoczyłam, a Adrian wybuchnął głośnym śmiechem. Wcale nie czułam smaku gąbki na ustach. Czułam tylko słodycz i wydawało mi się, że moje wargi parzą.
Wzięłam w dłonie dwie łyżki do cukru, a Adrian dołączył do mnie, akompaniując mi rytmem wystukiwanym na dnie garnka. Zabębnił trzy razy, a ja wykończyłam nutę, uderzając łyżkami o kant blatu, jakbym grała na dzwonkach. Adrian przerzucił się na szklanki, wyciągając z nich drżące, wysokie dźwięki. Łyżki w moich dłoniach zmieniły się w pałeczki, a nasze sylwetki ogrzewały światła reflektorów. Wyobraziłam sobie ostatni dźwięk wieńczący naszą hałaśliwą symfonię i wyciągnęłam wolną rękę.
Niespodziewanie poczułam, jak w idealnym momencie dłoń Adriana zderza się z moją i rozlega się wyobrażone klaśnięcie.
Otworzyłam usta.
– Co? Skąd wiedziałeś?
– A ty?
Nie mogłam powstrzymać rozbawienia po naszym samozwańczym recitalu. Przygryzłam wargę, próbując powstrzymać kolejny wybuch.
– Nie wiem – rzuciłam. – Przeczucie?
Trącił mnie biodrem.
– Masz świetne poczucie rytmu koleżanko. Nie, żebym się chwalił.
– Się?
– No wiesz, to nasze wspólne poczucie.
Nagle przyciągnął mnie do siebie i uniósł nasze splecione dłonie.
– Co robisz? – zdziwiłam się.
– Zgadnij.
Położył drugą dłoń na mojej talii.
– Tańczysz? – spytałam. – A gdzie muzyka?
– Zaśpiewałbym dla ciebie, ale te noże wciąż tam są.
– Aż tak źle?
– Ależ skąd. – Zniżył głos i zaczął nas kołysać. – Zazdrość to paskudne uczucie.
Mój śmiech albo jego, już nie mogłam tego odróżnić.
Nie był nawet cieniem. Tańczyłam z nocą i jej ciepła dłoń ogrzewała mój bok, a cichy oddech księżyca łaskotał moje czoło.
Nadepnę go, pomyślałam. Ale tego nie zrobiłam. Nasze stopy odnajdowały szlak przez ciemność jak gwiazdy łączące się w konstelacje. Mieliśmy ten sam rytm, nasze stopy błądziły po tych samych ścieżkach i może jakaś część naszej podświadomości działała wspólnie, jak wtedy, gdy śmialiśmy się w tym samym momencie, a nasze dłonie grały tę samą melodię.
Tańczyliśmy, dopóki moje plecy nie zetknęły się z czymś, a ja nie rozpoznałam, co to.
– Drzwi!
Wymknęłam się dłoni obejmującej mnie w pasie i obróciłam do klamki. Zanurzyłam się w niezmierzonej otchłani ciemności i pomyślałam, że tym razem nie zgubię drogi.
Zorientowałam się, że moja dłoń jest pusta i nie słyszę kroków.
– Adrian?
– Fatalne.
– Co?
– Imię. – Zamrugałam, gdy jak zwykle zaczął nowy temat, w sposób, w który tylko on potrafił. – Zawsze chciałem mieć jakąś ksywkę, ale moi kumple to świry bez wyobraźni. To znaczy, Michał miał wiele pomysłów, ale nie powtórzę ich przy damie.
– Skąd wiesz, że jestem damą?
Uniosłam brwi i niespodziewanie poczułam, jak Adrian dotyka mojej dłoni i delikatnie ją podnosi. Złapał ją w obie ręce, muskając opuszki, a ja w ciemności nie mogłam dostrzec swoich palców, które zawsze wydawały mi się zbyt pulchne.
– Chłopak nie miałby takich drobnych dłoni.
Ciemność ukryła też mój rumieniec i to kolejna rzecz, za którą byłam jej wdzięczna.
– Nie o to mi chodziło – powiedziałam, sama nie rozumiejąc, czemu mówię tak cicho. – Przecież rozumiesz po głosie, że jestem dziewczyną. Chyba nie powiesz, że nie? – zapytałam surowo, krzyżując ramiona.
Roześmiał się i dopiero wtedy zauważyłam, z jak nietypową powagą wcześniej mówił. Przyciągnął moją rękę z powrotem i wsunął dłoń w moją dłoń.
– Trochę ci zazdroszczę – stwierdził.
– Bycia dziewczyną? Nie, naprawdę, nie ma czego zazdrościć. No wiesz, musimy znosić...
– Nie tego. Deb. Krótkie i trzyliterowe.
Moje serce wstrzymało oddech.
– Wiesz, że to ja?
Adrian puknął mnie w brew, choć jestem pewna, że celował w czoło i mogłam niemal dostrzec, jak wywraca oczami.
– Z kim innym rozmawiałbym przez cały ten czas?
– Mówiłeś, że głosy wszystkich dziewczyn brzmią tak samo.
– Nie wiem. Może nie wszystkie.
I znów dotarł do mnie śmiech, który tak bardzo chciałam usłyszeć. Nie ważne, jak wiele razy mogłam to robić, nieważne jak często, wciąż na to czekałam.
Poszłam w lewo, przypominając sobie trasę powrotną z jadalni. Przejeżdżałam dłonią wzdłuż ściany, czując zimne pasy na cieple drewna. Domyśliłam się, że to metalowe tabliczki z numerami na rzędzie takich samych drzwi.
– To chyba tutaj – odezwałam się.
Wydawało mi się, że znalazłam właściwe drzwi, ale zanim zdążyłam sprawdzić, Adrian potknął się i wpadł na mnie, prawie przewracając nas oboje. Objął mnie, zanim upadliśmy, w ostatniej chwili powstrzymując upadek.
Wydawało mi się, że trzymał mnie dłużej, niż musiał, a może po prostu chciałam go poprosić, żeby robił to jeszcze chwilę. Puls krwi w moich uszach odmierzał za mnie czas.
W końcu poczułam, jak jego ramiona opadają i powoli mnie puścił.
– W porządku? – spytał.
Pokiwałam głową, tak przyzwyczajona do naszych instynktownych reakcji, że niemal zapomniałam o tym, że się nie widzimy.
– Tak, chodźmy.
Poznałam, że to mój pokój po rzeczach Marty rozrzuconych po podłodze. Po ciemku przeprowadziłam Adriana przez labirynt ubrań, które w ciągu dwóch dni starczyłyby dla całej armii Mart i odnalazłam swój bagaż. Oswobodziłam dłoń i przykucnęłam, wyjmując latarkę z bocznej kieszeni.
– Znalazłam – powiedziałam, wstając. Zacisnęłam dłoń na latarce tak mocno, że metal wbił mi się w palce. Wystarczyłoby nacisnąć przełącznik, by zapalić światło, ale w tej chwili marzyłam o tym, by ciemność trwała jak najdłużej.
Chciałabym zakryć Adrianowi oczy, żeby móc dłużej słuchać jego beztroskiego śmiechu. Czy trzymałby moją dłoń w taki sposób, gdyby było jasno? Kiedy jest ciemno, nie może mnie dostrzec. Nie zobaczy znamienia ani reszty twarzy i może przez chwilę przestaną mieć znaczenie.
W mroku nie ma nic więcej, tylko ja i on, jego śmiech i to wszystko, czego potrzebuję.
– Więc... idziemy? – zapytałam cicho.
Powinnam włączyć latarkę. Musiałam ją włączyć, ale nie mogłam się na to zdobyć. Zatrzymałam palec na przełączniku, jakby to on się zaciął, a nie moja odwaga i zanim zdążyłam wygrać ze swoją słabością, Adrian położył dłoń na moich palcach ściskających latarkę, nie pozwalając mi jej zapalić.
– Hej Deb, domyślasz się, dlaczego twój głos brzmi inaczej? – zagadnął.
Jego głos dobiegał z pustki i przypominał zorzę polarną jaśniejącą na czarnym niebie.
– Wiesz, tak naprawdę się nie potknąłem. Nie boję się ciemności. Ani samotności. – Zamilkł na chwilę. – No, chyba że to samotność bez ciebie.
W jednej chwili patrzyłam w twarz nocy, a w drugiej światło nad naszymi głowami rozbłysło i wszystko pojaśniało, jakbyśmy usiedli na słońcu. Zamrugałam, zakrywając oczy.
Kiedy je odsłoniłam, zobaczyłam, że Adrian patrzy na mnie i uśmiecha się tak pięknie i beztrosko jak dotąd. Jakby nic się nie zmieniło. Pomyślałam o wszystkich godzinach, kiedy oglądałam go z trybun. Gdy na niego patrzyłam, czułam, że wszystkie moje starania mają sens.
– Jak możesz zawsze tak się uśmiechać? – wyszeptałam mimowolnie.
Uśmiech Adriana był drugim słońcem.
– Po prostu cię widzę i moje usta same to robią. – Brzmiał szczerze i lekko jak mały chłopiec. – Czy to takie dziwne?
– Nie – odparłam szeptem, patrząc w jego roześmianą twarz, gdy moje wargi niekontrolowanie wygięły się do góry. – To wcale nie jest dziwne.
Oczy Adriana błyszczały, a ja nie wiedziałam, czy to one, czy światło z góry bardziej razi mój nieprzyzwyczajony do jasności wzrok.
– Chyba się w tobie zakochałem.
Złapał za brzeg zasłony i zarzucił ją dookoła nas. W otoczeniu ciemności objął mnie mocno, otoczył dłonią mój policzek pokryty znamieniem i odcisnął na moich ustach długi, słodki pocałunek.
– Chyba to takie głupie słowo.

The Valentine's Contest 2018- AnthologyWhere stories live. Discover now