Rozdział 1: "Litwa", część 3

12 1 2
                                    

Nie było łatwo podnieść się z tej druzgoczącej klęski. Nie mniej jednak w końcu mu się to udało. Zaakceptował jakoś fakt, ze Mickiewicz wcale nie jest taki złoty, jak go malują, że nikt w więzieniu nie uważa go za materiał na poetę oraz, że Rosjanie zawsze spóźniają się z kolacją o 10 minut. Z resztą po tym, co widział zazwyczaj na swoim talerzu, Marcel dochodził do wniosku, że wolałby, by tej kolacji w ogóle nie przynieśli. Ale dni jego męki były już policzone. Bo oto właśnie pewnego dnia (którego konkretnie to nie wiem, bo w więzieniu ciężko się odmierza dni) do celi wszedł jeden z carskich żołnierzy.

- Pan Marcel Lipa proszony jest przed oblicze senatora Nikołaja Nowosilcowa.

„No to już po mnie." – pomyślał.

Wiedząc, że opór nic nie da, poddał się woli Rosjan i został wyprowadzony z więzienia. Pierwsze co zobaczył... to ciemność. Blask świata zewnętrznego totalnie go oślepił. Co prawda nie było tego dnia słonecznie, ale po kilku miesiącach spędzonych w ciemnym więzieniu nawet płomyk świecy potrafił przyprawić o wrażenie ślepoty. Gdy odzyskał wzrok Marcel zobaczył karetę oraz rosyjskiego stójkowego.

- Właź do karety. – rozkazał, wskazując pojazd.

- Czy to konieczne? Pan senator może mieć dużo spraw na głowie i... - przerwał chłopak w połowie, widząc wzrok Rosjanina. Wzrok tak bezwzględny i okrutny, że gdyby zamienić go na dźwięk byłaby to tak głucha cisza, że aż byłoby głośno.

Nie mając więc większego wyboru wsiadł do karety. Za nim podążył stójkowy, a na koniec zamknięto drzwi i kareta odjechała. Marcel patrząc sobie przez okno dojrzał ogromne tłumy stojące przed więzieniem. Z więzienia wyprowadzano tysiące Polaków, Litwinów, a nawet anty-carskich Rosjan. Lata spędzone w więzieniu uczyniły ich brzuchy chudsze od patyka, a siła w tych ludziach całkowicie zanikła. Wchodzili do kibitek, by wywieźć ich na Syberię. Marcel widziałem żal w oczach rosyjskich żołnierzy, co niezwykle go dziwiło. Usłyszał także „Jeszcze Polska nie zginęła". „Gdybym ja miał tyle odwagi..." – pomyślał – „zapewne skończyłbym już dawno martwy, ale to bez znaczenia w tej chwili" – dokończył. Dookoła był śnieg, temperatura sięgała ekstremalnie niskich poziomów, a stójkowy nadal się krzywo patrzył.

- Ty to masz szczęście. – odezwał się nagle.

- Że co?

- Mówię, że masz szczęście.

- Jadę na pewną śmierć! To jest szczęście?!

- Obowiązki senatora, mój chłopcze to nie tylko wydawanie wyroków... ale i uniewinnień.

Marcel rozpromienił się szerokim uśmiechem.

- To znaczy, że...

- Tak – uśmiechnął się Rosjanin – Już niebawem będziesz wolny.

Marcel nie mógł ukryć tego, że sympatyczny Rosjanin był dal niego rzeczą zupełnie nową. Zawsze uważał ich za bezwzględne potwory i ludobójców. Ludzi z brakiem poszanowania da innych kultur i tendencją do nadmiernego alkoholu... za wiele się nie pomylił, ale mimo wszystko był zdziwiony postawą stójkowego.

Nagle karoca się zatrzymała.

- Co jest? – zapytał Rosjanin sam siebie i wychylił się przez okno.

Na drodze ktoś stanął. Ubrany był w brązowe szaty z kapturem. Człowiek ten był wysoki i szczupły. Miał w sobie coś, co nakazywałoby się go bać. Taką drobną nutę.. tajemniczości.

- Hej ty! Rusz się. – zawołał woźnica.

Zakapturzona postać nadal stała jak posąg.

- Ogłuchłeś człowieku, czy jak?! – wołał rozgniewany woźnica.

Droga pewnego poetyWhere stories live. Discover now