Zimno panujące na dworze sprytnie zniechęcało mieszkańców Warszawy do opuszczania ich domów. Na ulicy nieopodal centrum świeciło pustkami, co było bardzo rzadkim zjawiskiem w tym pełnym życia mieście.
Dochodziła godzina osiemnasta, więc jak to bywało w jesienne dni, wokół panowała już ciemność. Wśród niej wyróżniały się białe włosy idącego po chodniku mężczyzny. Nim minęło kilka sekund zapaliły się uliczne latarnie. Ich idealne zsynchronizowanie mogłoby się dla niektórych wydawać przerażające, choć ów jasnowłosy tak nie uważał.
Czerwone oczy osoby spacerującej po stolicy Polski odbijały blask lamp, przez co tworzyły mylne wrażenie świecących.
Mężczyzna powolnym krokiem zbliżał się do baru, który mimo swojego przeznaczenia nie wyglądał na miejsce pełne życia, podobnie jak inne budynki w pobliżu.Już miał otwierać duże, szklane drzwi z napisem otwarte, przez które widać było kilkoro kłócących się ludzi, zapewne z powodu zbyt dużej ilości spożytego alkoholu, ale usłyszał za sobą głos.
— Znowu tu przychodzisz, Gilbercie? — Mężczyzna odwrócił się i zobaczył swego starego znajomego — Feliksa Łukasiewicza. W jego zielonych oczach widoczny był ten sam, znajomy błysk, co zawsze, zaś jego złote włosy wciąż nie traciły swojego blasku. Jedynie uśmiech będący częstym gościem na jego twarzy opuścił ją na chwilę.
— Masz coś do tego, Polsko? — zapytał Gilbert, ukazując swój zmęczony ton. — W tym barze jest dobre piwo, dlatego tutaj przychodzę.
— Zawsze myślałem, że gardziłeś moim krajem, włącznie ze mną oraz powstałymi tutaj rzeczami — powiedział złotowłosy, przyglądając się uważnie drugiemu mężczyźnie. — A może po prostu nie chcesz, aby ktoś doniósł twojemu bratu, iż wylewasz smutki w alkoholu?
— Skąd ten pomysł? — zakpił czerwonooki. — Ja i smutek? Mam ci przypomnieć jak ty wyglądałeś podczas rozbiorów? Ty i ten twój marny Licia.
Gilbert przyglądał się jak wyraz twarzy Polaka zmienia się diametralnie. Drwina wcześniej emitująca z jego spojrzenia przekształciła się w irytację, co wyjątkowo bawił czerwonookiego.
— Nie mieszaj w to Tolysa — warknął do niego Feliks. — Ja, w przeciwieństwie do ciebie, jestem państwem, Beilschmidt.
Gilbert bez namysłu złapał Polskę za kołnierz i podniósł go lekko do góry. Blondynowi zaczynało powoli brakować powietrza, lecz mimo to, na jego twarzy pojawił się jadowity uśmiech.
— Coś ty powiedział, Łukasiewicz? — wysyczał wściekły Gilbert.
— To, co słyszałeś — odparł niewzruszony zaistniałą sytuacją zielonooki.
Białowłosy starał się nad sobą zapanować, lecz widząc twarz Polski najzwyczajniej w świecie nie mógł. Było to ponad jego siły. Przecież ten idiota nie miał nawet najmniejszego prawa na mówienie czegoś takiego.
— Odszczekaj to! — krzyknął albinos, podnosząc mężczyznę jeszcze wyżej.
— Dlaczego miałbym udawać, że kłamałem? — zapytał Feliks z satysfakcją wymalowaną na twarzy. — Prus już nie ma, Gilbercie. Powinieneś zaakceptować rzeczywistość, zamiast chodzić w tajemnicy przed Ludwigiem do polskich pubów, aby się napić.
Pięść Beilschmidta zacisnęła się jeszcze mocniej na kołnierzu jego znajomego. Chciał go okrzyczeć, uderzyć, zrobić cokolwiek. Najgorszym jednak było to, że Łukasiewicz miał rację. Prusy to przeszłość. On i jego czasy świetności również były przeszłością.
Jedynym na co się zdobył było rzucenie blondynem o chodnik. Mężczyzna stęknął przy upadku, lecz chwilę po tym wstał z niewiarygodną gracją. Powoli zbliżał się do czerwonookiego, którym wciąż zdawał się być niezwykle zdenerwowany. Łukasiewicz wiedział, że wspomnienie o nieistniejącym już kraju zadziała na albinosa jak płachta na byka, więc to wykorzystał. Szczerze liczył na tego typu reakcję z jego strony.
CZYTASZ
❝Żyj teraźniejszością❞ → Prusy x Polska
FanfictionGilbert wylewa żale w alkoholu, a Feliks któregoś razu z litości targa go do swojego mieszkania.