09

972 128 40
                                    

Nóż z głośnym brzdękiem wypadł z mojej dłoni uderzając o blat. Przeszedł mnie dreszcz, gdy wychodziłem z dusznej przyczepy. Doyoung, mimo swojej wiecznie poważnej miny, nie wyglądał na szczególnie zmartwioinego. Prowadził mnie przez polanę w stronę zagajnika, gdzie słychać było dźwięki gitary i czyjś głos smętnie śpiewający „Nie płacz kiedy odjadę". Myśl o tym, co za chwilę zastanę, mroziła mi krew w żyłach.
Widok był zgoła inny od tego, czego się spodziewałem. Johnny leżał na trawie z ręką dramatycznie zasłaniającą twarz, Yuta siedział po turecku oparty o pień drzewa z nogą Johnnego przystawioną do ust. Nad nimi na szerokiej gałęzi leżał Jaehyun grając smętną melodię i machając nogą do rytmu. Zatrzymaliśmy się nad parą na trawie. Doyoung skrzyżował ramiona na piersi i westchnął głośno na co Jaehyun umilkł i podniósł głowę. Na widok swojego chłopaka uśmiechnął się ciepło i wrócił do gry na instrumencie śpiewając trochę żywiej, ale smutniej. Johnny uniósł rękę z czoła i jęknął na mój widok.

– Taeil... Podejdź, proszę – powiedział słabym głosem.

Posłusznie przyklęknąłem obok niego zbyt oszołomiony zajściem, by protestować. Sięgnął po moją rękę i zaczął ją gładzić, a gdy Jaehyun dochodził do refrenu zawył razem z nim w rytm smętnej ballady.

Co nie tak zrobiłem w poprzednim życiu, że teraz przez to przechodzę?

Jaehyun skończył piosenkę i zgramolił się z drzewa zwracając moją uwagę. Chwycił Doyounga za ręka i poszli w las nucąc pod nosem coś o gorących ciałach w klubie każdego dnia i każdej nocy.
Syk Johnnego sprowadził mnie z powrotem na leśną polanę z dala od mokrych mlaśnięć z każdą chwilą oddalających się. Chłopak poderwał się i zmierzył nienawistnym wzrokiem Yutę.

– To chyba znaczy, że się skończył – zawyrokował Japończyk patrząc z powagą na Johnnego.

– A co ty tak właściwie robiłeś? – dopiero do mnie dotarło, że trzymanie cudzych łydek w buzi nie do końca zakrawa na normalne.

– Wysysałem jad – odparł z przejęciem. Johnny też usiadł po turecku i oglądał napuchniętą nogę. Nie była jakaś spektakularnie nabrzmiała, ale widać było opuchliznę i zaczerwienienie.

– A co go ugryzło? – spytałem pewien, że zaraz dowiem się, iż w koreańskich lasach występują kobry królewskie.

– Pszczoła – mruknął Johnny trąc zaczerwienienie.

– Pszczoła? Naprawdę tyle krzyku o pszczołę?! – uniosłem się wytrącony z równowagi.
– Doyoung powiedział, że umierasz!

– Oj, przez chwilę było z nim źle... Jęczał tylko „Taeil, Taeil, zawołaj Taeila" – Yuta naśladował głos Yungho.

Spojrzałem na nich z uniesionymi wysoko brwiami. Wariaci? Nawet jeśli, to siebie warci. Westchnąłem podnosząc się z kolan.

– Nie odchodź – jęknął Johnny znowu opadając na trawę.

– Po cholerę ja wam, świetnie się bawicie w survival we dwóch – warknąłem trochę oschlej niż planowałem. Poczułem jak ogarnia mnie zazdrość z powodu Japończyka, który był zdecydowanie bliżej z Johnnym niż ja może kiedykolwiek będę.

– Yuta właśnie szedł po wodę, prawda Yuta? Zostań ze mną, Taeeeil – zarządził Johnny głosem obrażonego przedszkolaka.

– Tak, Yuta właśnie szedł po wodę i pobawić się z Sichengiem. Opiekuj się nim – polecił chłopak wstając i odchodząc sprężystym krokiem w kierunku przyczepy campingowej.

Przewróciłem oczami przykucając obok Johnnego.

– Czego chcesz? – zapytałem nie zmieniając nieprzyjaznego tonu.

– Od kiedy jesteś niemiły? – odpowiedział pytaniem nadymając usta.

– Od kiedy urządzasz jakieś cyrki i mnie straszysz – odparłem oskarżycielsko.

Johnny prychnął pod nosem zupełnie nie zwracając uwagi na moje bojowe nastawienie i złapał mnie za boki przewracając tak, że wylądowałem na nim. Oszołomiony chciałem wstać opierając ręce o jego klatkę piersiową, jednak on zamknął mnie w stalowym uścisku śmiejąc się w moje włosy.

– Johnny... Puść mnie – mruknąłem w jego koszulkę niezdolny wydostać się z objęć młodszego.

– Mhm, nie – stwierdził rezolutnie trzęsąc moim ciałem na lewo i prawo.

Przestałem się siłować. Powoli wyciągnąłem ręce spod brzucha, które zaczynały mi już drętwieć. Yungho poluzował uścisk i głaskał koszulkę na moich plecach. Oparłem ręce po obu stronach jego głowy i spojrzałem w jego roześmiane oczy. Nie żeby mi było źle, było wręcz rajsko przyjemnie. Cała złość dawno ze mnie uleciała pod naporem rąk chłopaka. Bałem się tylko trochę, że ktoś nas zobaczy. Sam nie wiem czemu, ale czułem się, jakbym robił coś nielegalnego trzymając Johnnego tak blisko siebie. Mogłem w tamtej chwili powiedzieć, że jest mój.
Nie potrafiłem powstrzymać krzywego uśmiechu, który wkradł się na moją twarz patrząc w brązowe oczy chłopaka. Yungho spoważniał i przeniósł wzrok na moje usta. Podniósł lekko głowę zatrzymując się w połowie odległości jaka dzieliła nasze twarze. Byłem pewien, że mnie pocałuje. Już zaciskałem oczy, modląc się żeby nie zepsuć swojego pierwszego w życiu pocałunku, kiedy Johnny chwycił mnie mocniej w tali i, podnosząc się spode mnie, usadził mnie na ziemi. Otrzepał spodnie i wyciągnął do mnie rękę żebym mógł również wstać. Fala zażenowania mieszała się z wodami rozczarowania zalewając mnie od środka. Co ja sobie wyobrażałem? Wstałem i wlepiłem wzrok w ubłocone buty chłopaka. On odchrząknął, abym spojrzał na niego. Nic nie mówił.

– Boli cię jeszcze? – zapytałem nie będąc pewnym, co innego mogę powiedzieć w takiej sytuacji.

– Już nie. Dziękuję za twoją troskę – odparł Johnny z pogodnym uśmiechem, jednak ja miałem wrażenie, że gdzieś za tą maską chowa urazę.

Ruszyliśmy w stronę przyczepy, gdzie Sicheng i Yuta mocowali się z namiotem. Johnny szedł trochę przede mną, więc mogłem się spokojnie pławić w swojej życiowej porażce i rozkoszować jego widokiem równocześnie. Chłopak dobiegł do dwójki i zaczął im pomagać głośno rozmawiając z Yutą o jakichś głupotach. Sicheng wydawał się milczeć bez skrępowania, jakby przyzwyczajony do tego, że uczestniczy w rozmowie tylko jako słuchacz. Śmiał się razem z nimi. Wyglądali na zadowolonych z życia. Ja z kolei sunąc jak chmura burzowa wróciłem do przyczepy i dosiadłem się do psa warującego na podłodze. Miał jakąś smutną minę, jakby jego też życie zawiodło. Przytuliłem zwierza czując nagłą potrzebę bliskości przez ogarniającą mnie gorycz.

– Mochi – jęknąłem w biszkoptowe futro czworonoga, a on burknął, co uznałem za akt solidarności w żalu.

pls, call me daddy | johnil |Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz