Rozdział X

14 2 0
                                    

Część druga: W przedwiośnie

Na dworze padał deszcz. Gordon był bardzo zadowolony. Ten przeklęty śnieg budził w nim tyle trosk. Ale teraz już niedługo stopnieje. W dwa dni...

Spojrzał na zegarek. Dochodziła czwarta. Mógł jeszcze iść do Hartmanna. Ale nie! Botko miał to załatwić. Zresztą był bardzo zmęczony.

Szedł bezmyślnie, prawie mechanicznie, nie troszcząc się o deszcz. Skoro doszedł do domu i wszedł do pracowni, rzucił się śmiertelnie znużony na łóżko, nie rozbierając się i zasnął natychmiast. Już po upływie godziny zbudził się i przeszedłszy kilka pokoi znalazł się w małym gabinecie.

— Botko!

Żadnej odpowiedzi.

Gordon zapalił światło.

Botko spał.

Gordon potrzebował wiele czasu, nim go zbudził.

— Można by ci nad uchem z armat strzelać, a ty jeszcze spałbyś spokojnie.

— Wróciłem dopiero przed dwiema godzinami. Jestem tak strasznie znużony.

— No?

— Byłem wszędzie.

— I?

— I? Poczekaj chwilę. Muszę wstać, inaczej zasnę znowu. Musimy się spieszyć. Ten Wroński może łatwo umrzeć. Zresztą ma gorączkę, ale to nie szkodzi, owszem, daje potrzebny fanatyzm. Widzisz więc, Gordonie, teraz nie wolno ci dłużej zwlekać. Wroński jest ważny, cały ratusz musi być spalony, bo inaczej mogliby odnaleźć nasze ślady. Przede wszystkim księgi rachunkowe... oprócz tego numery banknotów są zapewne dokładnie zapisane.

— Tak, tak, to najważniejsze.

— Potem byłem u Hartmanna. — Botko mówił ożywionym głosem i zapalił papierosa. — Ten jest pewny. Ja ich znam, tych ideologów. Gdy o to chodzi, to zamordują człowieka z tym samym spokojem, z jakim się zmienia pieniądze... Ci nie znają sumienia, nie znają trwogi.

Gordon zamyślony patrzył w ziemię.

— Najważniejszą jest rzeczą, aby ratusz spalił się doszczętnie — rzekł z namysłem. — Zresztą jest to niesłychanie dobry środek propagandy rewolucyjnej. W przeciągu roku będą się palić wszystkie gmachy państwowe na okół. Dotychczas żaden jeszcze człowiek nie wpadł na tę myśl. Bakunin żądał tylko palenia dokumentów publicznych. Ja będę palił gmachy publiczne.

— Kogo jeszcze widziałeś?

— Mówiłem długo z Okonkiem. Jak na robotnika jest niezwykle inteligentny. Znakomicie wywiązuje się ze swego zadania. Tłum fabryczny jest strasznie wzburzony. Jest to mniej więcej pewne; skoro fabryka spłonie, lud w szale zrobi wprost wszystko. Zresztą dyszą pragnieniem zemsty na właściciela fabryki — no, jakżeż się nazywa?

— Schnittler.

— Tak, Schnittler. Ten poczciwy człowiek zapłodnił połowę dziewcząt fabrycznych. To nadzwyczaj korzystny zbieg okoliczności... Okonek ma do pomocy jeszcze dwu młodych łotrów. Jeden podobno ma pewne wykształcenie, dopiero od niedawnego czasu jest tutaj. Twierdzi, że we trzech sami wszystko potrafią zrobić.

— Czy Okonek dostał najnowszą proklamację?

— Rozszerza ją z pomocą kuzyna Wrońskiego.

Botko zapalił nowego papierosa.

— Jak właściwie przedstawia się sprawa z Sobkiem? — zapytał ciekawie.

— Umarł we dwa dni potem, kiedy Okonek zastrzelił mojego leśniczego. Leży w głębokim torfisku, teraz już zasypanym.

— Ale jak zdołałeś zataić jego śmierć?

— Było to dość trudno.

— I rzeczywiście nie pomogłeś mu na drugi świat?

— Nie! Umarł w korzystnym czasie, a śmierć przyszła bardzo szybko. Właściwie tylko dwa dni leżał w łóżku.

— Sumienie jego już pewno od tego czasu niesłychanie obciążone? — Botko śmiał się dobrotliwie.

— O tak, robi mniej więcej wszystko.

Obaj śmiali się serdecznie.

— Wyznaczono tysiąc marek nagrody za jego schwytanie. — Gordon śmiał się jak dziecko. — Naturalnie widują go często. Przed trzema dniami widział go parobek w moim lesie. Przysięga, że to był Sobek. Ha, ha, ha... kazałem mu zrobić doniesienie...

Znowu śmiali się. Ale nagle Botko stał się bardzo poważny.

— Nie boisz się o siebie? Nie sądzisz, że mogą odnaleźć twoje ślady?

— Nie... nie, nie sądzę. Wszystkim tym ludziom zamknąłem usta jakąś zbrodnią, o której ja wiem... Co najwyżej można by się obawiać Okonka. Nie można nigdy zawierzać tym parobkom, jest on wprawdzie inteligentny, ale mógłby się przecież zdradzić, mówi za wiele, miał dawniej delirium.

Przez chwilę milczeli.

— A jakże z Wrońskim? — zapytał Botko, marszcząc czoło. — Mógłby w febrzewszystko wygadać.

— Sądzisz?

— Ma wprawdzie zamiar spalić się w willi. Ale ja temu nie wierzę; to tylko chwilowy, histeryczny napad.

Gordon zamilkł.

Botko zdradzał nagłe rozdrażnienie. Chodził niespokojnie tam i na powrót.

— Czy zresztą jesteś zadowolony? — spytał Gordon.

All right! Ale teraz zostaw mnie samego, muszę jeszcze obmyślić to i owo. Obudź mnie wcześnie.

Dzieci SzatanaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz