Rozdział Drugi

57 9 11
                                    

Tak jak Gin się spodziewała – Harbor Hill było totalnym zadupiem, w porównaniu do jej poprzedniego miejsca zamieszkania, nawet pomimo wielu wysokich budynków. Kiedyś, w średniowieczu chyba, było to cenione miasto przez stały dostęp do morza, ale teraz było po prostu czarną dziurą. Większość wybrzeża została zastawiona przez szare, brudne, nieużywane magazyny z powybijanymi szybami, które w sumie nie wiadomo czemu tam stały, skoro nie nikt ich nie używał. Natomiast ta mała część, wolna od budynków to była jedna, duża plaża ze sklepikami. Podobno istniała jeszcze jedna, malutka na drugim końcu miasta, jednak prawie nikt z niej nie korzystał przez kamieniste podłoże w wodzie. Środek miasta był tym „luksusowym" – to tam stało jedyne, ale za to całkiem spore centrum handlowe, trochę pseudo-wieżowców biurowych i kawiarnie. To właśnie tam toczyło się całe życie mieszkańców. Wszystkie festyny były organizowane w parku, obok rynku, który zdążyli już minąć.

– Jak daleko on mieszka? – spytała się Gin, patrząc na plecy matki, która siedziała na przednim siedzeniu, obok kierowcy.

– On ma imię, Ginny. Nazywa się Mark i mieszka po drugiej stronie miasta. – Gin zrzedła mina. Bez słowa wróciła do wyglądania przez okno.

Przynajmniej tutejsi taksówkarze nie byli tacy skłonni do rozmów jak u niej w mieście. Nie musiała mruczeć jakiś odpowiedzi, żeby nie wyjść na bezczelną, ponieważ gościu miał minę, jakby właśnie przeszkodzono mu w włączeniu „dwójeczki", w jakimś kibelku na stacji.

– Gin, nie bądź taka sztywna. Zobacz ile będziemy mieć możliwości! – Trącił ją Fran, jednak spotkał się tylko z jej zimnym spojrzeniem, więc postanowił się wycofać na bezpieczny teren. Czyli z dala od siostry. – Sztywniara.

– Uciąć ci ten jęzor?

– Uspokójcie się. Jesteście już duzi, nie kłóćcie się jak dzieci – powiedziała matka, jak zwykle, z uśmiechem. Gin kiwnęła głową.

– Jak wyjdziemy z samochodu, to wtedy ci zleję dupę. W końcu mamy się nie kłócić.

– A doskoczysz, żeby mnie chociaż spoliczkować? – Uniósł jedną brew, uśmiechając się kącikiem ust. To była typowa mina „na podryw", którą Fran podbijał serca wszystkim dziewczynom z ich poprzedniego miasta.

– Wedle życzenia: kopnę cię w takim razie w dupę i zrobię to z wielką satysfakcją.

– Gin! – Matka spojrzała na nią z przerażeniem. Dziewczyna ponownie wzruszyła ramionami, wracając – ponownie – do oglądania tego, co jest za szybą.

Na resztę miasta składały się bloki i domki jednorodzinne, które były w większości na obrzeżach. Wszystkie tak samo nudne i identyczne, poustawiane w rządku.

Zatrzymali się pod jednym z właśnie takich domów. Postronna osoba mogła powiedzieć, że był bardzo zadbany –­ białe, czyste ściany i ładna, ciemnobrązowa dachówka oraz drzwi, i framugi okien w tym samym odcieniu. Trawnik był równo skoszony, w kolorze wręcz jadowicie zielonym. Gin miała wrażenie, że jakby na niego nadepnęła, to rozpuściłby jej całą nogę niczym jakiś kwas. Na szczęście, do domu prowadził szary chodniczek z rozsypanymi po bokach białymi kamyczkami, które były ogrodzone niskim płotkiem. Gdzieniegdzie były również małe drzewka z liśćmi ściętymi w kulę.

Mogła to podsumować jednym zdaniem – za dużo perfekcji. Wszystko było doprowadzone do perfekcji, która ją zawsze irytowała. Odziedziczyła to jako jedną z nielicznych cech po ojcu, chociaż nie zdawała sobie z tego do końca sprawy.

Taksówkarz rzucił cenę, a jej matka posłusznie zapłaciła, chociaż portfel zaczynał powoli świecić pustkami. Pieniądze, które wysłał im Mark zostały przeznaczone w większości na podróż i nowe ubrania, ponieważ stare nadawały się tylko na szmaty. A mimo to i tak większość rzeczy zabrali, jako namiastkę tamtego „domu", którego Grace szczerze nienawidziła.

Nicią Objęci [KOREKTA]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz