Rozdział Pierwszy

71 12 4
                                    


Walizka stukała o półkę z każdym ruchem pociągu – stało się to już swoistą muzyką, po godzinie słuchania tego samego dźwięku. Ogólnie, to jechali już ze dwie godziny, ale jej ledwo żyjąca mp3 z jedną działającą słuchawką postanowiła się zbuntować i zacięła się. A co się z tym wiąże – przestała odtwarzać piosenki. Więc zostało jej tylko patrzenie za okno na przemijające drzewa.

Gdzieś w tle słyszała rozmowę brata z matką. Nie skupiała się na tym, zmuszając mózg, by nie rejestrował o czym w ogóle mówią. Ten jeden raz nie miała ochotę wiedzieć.

Ktoś trącił ją w ramię, wyrywając z letargu.

– Chcesz? – Brat trzymał w ręku opakowanie rodzynek, które jadł szybciej niż kot ich byłej sąsiadki myszy. Grubas był fajnym kotem, pomimo swojej wagi. Podrapał ją tylko pięć razy, a dał się nawet raz pogłaskać.

– Nie. Dziękuję – dodała po chwili, a szatyn wzruszył ramionami. Ponownie wróciła wzrokiem do okna, jednak nie dane było jej się nacieszyć tym miłym otępieniem.

– Ginny, co ty dzisiaj taka nieswoja? – Matka wstała ze swojego miejsca, aby usiąść bliżej córki, łapiąc ją za rękę. Zmarszczyła brwi, czując jak bardzo ma zimne ręce. – Chcesz bluzę? Albo kocyk?

– Nie. Jest okej – powiedziała, szybko zerkając na rodzicielkę, po czym wróciła do widoku za oknem.

Najwyraźniej tylko jej nie podobał się pomysł zamieszkania u jakiegoś „chłopaka" matki. Poznała go przez portal randkowy i już, raptem po niecałym pół roku postanowili razem zamieszkać. A widzieli się tylko dwa razy, jeżeli nie liczymy rozmów przez kamerkę, których Gin często była świadkiem. Szczebiotali do siebie niczym jakaś para niemowlaków, które bawiły się wspólnie klockami. Nie widziała czy to jest bardziej głupie, czy słodkie. Chyba to pierwsze – tak raczej nie zachowują się dorośli ludzie, którzy dostali od życia już parę razy po dupie i to wyjątkowo mocno.

– Gin... Proszę, bądź dla niego miła. – Spojrzała beznamiętnie na matkę, która marszczyła brwi, chyba próbując brać ją jakoś na litość swoim smutnym wzrokiem zranionej sarny. A przynajmniej to była pierwsza myśl Gin. – On naprawdę nie jest zły. Chce dla was jak najlepiej, nawet jeżeli nie jesteście krwią z jego krwi. Ale będziecie jego dziećmi.

– Nie będę mówić na niego „tato". Mam jednego ojca i to mi wystarczy. – Twarz dziewczyny wykrzywiła się w grymasie. Puściła dłoń matki, odwracając się do niej plecami i wciskając poplamioną poduszkę pod głowę. – Muszę się zdrzemnąć.

Poczuła jak brat nakrywa ją starym, przetartym już kocem, który wcześniej jej zabrał, ponieważ to on musiał się przespać. Na dworcu byli już o szóstej, ale pociąg spóźnił się o dwie godziny, a do Harbor Hill jedzie się cztery, bite godziny, jak nie więcej.

Harbor Hill. Miasto, którego nie pokazują pewnie nawet w Google Maps - teraz nawet słowo „zadupie" nie jest w stanie wyrazić, czym było to miasto. Miasto? To nawet nie zaliczało się na wieś, a co dopiero na miasto! Ale prawa miejskie podobno miało. Przynajmniej według matki, która zachwycała się ciągle tym, że leżało nad wybrzeżem. Nie, ona wręcz piała z zachwytu, wyobrażając sobie jak całą rodzinką chodzą na plażę, na spacerki. Bo czemu by nie. Jednak to zostanie tylko marzeniem – Gin nie miała zamiaru brać udziału w tym żałosnym przedstawieniu wspaniałej, idealnej rodziny. Wolała swój mały pokoik niż mieszkanie z jakimś obcym mężczyzną, którego nie łaska było nawet jej przedstawić wprost. A podobno był zachwycony dziećmi Grace! Oh i ah, jakie wspaniałe! Śliczne, urocze, a Fran jaki kawał chłopa! Laski się pewnie za nim rzucają jak sępy na padlinę! A Gin jest taka piękna dziewczyna, strach się bać ilu ma adoratorów!

Nicią Objęci [KOREKTA]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz