Minerwa McGonagall idąc korytarzem, miała w głowie tylko jedną myśl: co tu się, do jasnej cholery, odpierdala?
Nie widziała takiego chaosu, odkąd ktoś parędziesiąt lat temu wpuścił do Wielkiej Sali te cholerne centaury. Porozwalały wtedy wszystkie stoły, zniszczyły ściany i ozdoby, a na podłodze zostało po nich mnóstwo końskiego łajna. Mniejsza o to, o co się wkurzyły. Minerwa sama już nie pamiętała, kto je tak wnerwił i o co poszło. Najgorsze w tamtej sytuacji było sprzątanie. Zajęło im chyba ze trzy dni.
— Co jest? — mruknął idący obok niej młody Weasley, przyglądając się wszystkim zniszczeniom i dziwacznym sytuacjom, które miały miejsce na ich oczach.
— Musiało się stać coś złego — stwierdziła Minerwa. — Podejrzewam, że ktoś rzucił na wszystkich jakiś zły urok.
Ron prychnął, a nauczycielka uraczyła go srogim spojrzeniem.
— Bawi cię to, Ronaldzie?
— W zasadzie nie... — wyjaśnił chłopak, choć dziwaczny uśmieszek cały czas błąkał się po jego twarzy. — Ale czy to nie jest stwierdzanie oczywistości? A jeśli tak, to zazwyczaj jest to moja rola.
— To chyba nie pora na żarty, Ron — przypomniała mu McGonagall. — Sprawa jest poważna!
Jak na zawołanie obok nich pojawiła się grupa pierwszorocznych, którzy byli kompletnie pochłonięci obrzucaniem siebie nawzajem łajnobombami.
— Łuuu-huuuu! — krzyknął jeden z nich. — Zabawa!!!
Minerwa przewróciła oczami, a Ron na widok dzieciaków wyszczerzył się trochę bardziej i zrobił głupkowatą minę, jakby udzielał mu się ich dziwny nastrój. Normalnie opiekunka Gryffindoru potraktowałaby to jako wygłupy, ale było w tym coś nienormalnego. Miała go za zrównoważonego człowieka. Cóż, przynajmniej w porównaniu z jego starszymi braćmi, Fredem i George'em. Wiedział, kiedy jest pora na żarty, a kiedy należy się powstrzymać. A z racji tego, że coś ewidentnie wisiało w powietrzu, Minerwa musiała się mieć na baczności.
— Psze paniii — mruknął rudzielec po chwili. — Kręci mi się w głowie, mogę się do nich przyłączyć?
— Yyy... Nie.
I zrobiła jedyną rzecz, którą w tej sytuacji uznała za słuszną. Mianowicie: spoliczkowała Rona z całej siły.
— AŁAAA! — krzyknął chłopak, widocznie otrzeźwiony. — Czemu pani to zrobiła? — zapytał z wyrzutem. — Ma pani jakiś fetysz, czy co?
— Panuj się, Weasley, proszę. Tak się składa, że gdyby nie okoliczności, za takie określenia dostałbyś dwutygodniowy szlaban.
— Tak, to zdecydowanie fetysz — szepnął Ron zdecydowanie ciszej, żeby już dość stara kobieta nie mogła go usłyszeć. — Fetysz karania młodych chłopców.
W głębi duszy dziękował jej jednak, bo gdyby nie ona, to teraz biegałby razem z tymi bachorami po korytarzach jak dzikus.
Zastanowił się przez chwilę. Przecież... Przecież to się nie zgadzało z jej teorią o uroku. No bo jakim cudem niby...
Stanął jak wryty nieopodal rzeźbionego w kamieniu rycerza.
— Pani profesor? — zapytał, nagle olśniony. — Z tego, co wiem, to urokiem nie można się "zarazić", prawda? A mi się prawie właśnie udało, no nie?
Myślała przez chwilę nad jego słowami. Cóż, musiała przyznać nawet sama przed sobą, że było w tym trochę racji. Istniały wprawdzie uroki, które obejmowały swym działaniem osoby w otoczeniu zaklętej osoby, ale były to skomplikowane praktyki czarnomagiczne. I potrzeba było wielkiej mocy, aby je rzucić. A w dodatku nie sprawiały, że ludzie zachowywali się jak centaury, tylko były bardziej bolesne i krwawe. To faktycznie nie mógł być urok. Że też nie pomyślała o tym wcześniej! Przecież to było całkiem logiczne, że gdyby na każdego ucznia z osobna trzeba było rzucać zaklęcie, to trochę by to trwało.

CZYTASZ
Teach me, professor
FanfictionW dniu piętnastych urodzin Rona nic nie układa się dobrze. Głównie przez fakt, że wszyscy w Hogwarcie zachowują się tego dnia zupełnie niedorzecznie, bo jakiś idiota musiał upuścić fiolkę z eliksirem oszałamiającym. Kiedy już nie wiadomo, kto jest n...