5

267 27 56
                                    

Minerwa McGonagall idąc korytarzem, miała w głowie tylko jedną myśl: co tu się, do jasnej cholery, odpierdala?

Nie widziała takiego chaosu, odkąd ktoś parędziesiąt lat temu wpuścił do Wielkiej Sali te cholerne centaury. Porozwalały wtedy wszystkie stoły, zniszczyły ściany i ozdoby, a na podłodze zostało po nich mnóstwo końskiego łajna. Mniejsza o to, o co się wkurzyły. Minerwa sama już nie pamiętała, kto je tak wnerwił i o co poszło. Najgorsze w tamtej sytuacji było sprzątanie. Zajęło im chyba ze trzy dni.

— Co jest? — mruknął idący obok niej młody Weasley, przyglądając się wszystkim zniszczeniom i dziwacznym sytuacjom, które miały miejsce na ich oczach.

— Musiało się stać coś złego — stwierdziła Minerwa. — Podejrzewam, że ktoś rzucił na wszystkich jakiś zły urok.

Ron prychnął, a nauczycielka uraczyła go srogim spojrzeniem.

— Bawi cię to, Ronaldzie?

— W zasadzie nie... — wyjaśnił chłopak, choć dziwaczny uśmieszek cały czas błąkał się po jego twarzy. — Ale czy to nie jest stwierdzanie oczywistości? A jeśli tak, to zazwyczaj jest to moja rola.

— To chyba nie pora na żarty, Ron — przypomniała mu McGonagall. — Sprawa jest poważna!

Jak na zawołanie obok nich pojawiła się grupa pierwszorocznych, którzy byli kompletnie pochłonięci obrzucaniem siebie nawzajem łajnobombami.

— Łuuu-huuuu! — krzyknął jeden z nich. — Zabawa!!!

Minerwa przewróciła oczami, a Ron na widok dzieciaków wyszczerzył się trochę bardziej i zrobił głupkowatą minę, jakby udzielał mu się ich dziwny nastrój. Normalnie opiekunka Gryffindoru potraktowałaby to jako wygłupy, ale było w tym coś nienormalnego. Miała go za zrównoważonego człowieka. Cóż, przynajmniej w porównaniu z jego starszymi braćmi, Fredem i George'em. Wiedział, kiedy jest pora na żarty, a kiedy należy się powstrzymać. A z racji tego, że coś ewidentnie wisiało w powietrzu, Minerwa musiała się mieć na baczności.

— Psze paniii — mruknął rudzielec po chwili. — Kręci mi się w głowie, mogę się do nich przyłączyć?

— Yyy... Nie.

I zrobiła jedyną rzecz, którą w tej sytuacji uznała za słuszną. Mianowicie: spoliczkowała Rona z całej siły.

— AŁAAA! — krzyknął chłopak, widocznie otrzeźwiony. — Czemu pani to zrobiła? — zapytał z wyrzutem. — Ma pani jakiś fetysz, czy co?

— Panuj się, Weasley, proszę. Tak się składa, że gdyby nie okoliczności, za takie określenia dostałbyś dwutygodniowy szlaban.

— Tak, to zdecydowanie fetysz — szepnął Ron zdecydowanie ciszej, żeby już dość stara kobieta nie mogła go usłyszeć. — Fetysz karania młodych chłopców.

W głębi duszy dziękował jej jednak, bo gdyby nie ona, to teraz biegałby razem z tymi bachorami po korytarzach jak dzikus.

Zastanowił się przez chwilę. Przecież... Przecież to się nie zgadzało z jej teorią o uroku. No bo jakim cudem niby...

Stanął jak wryty nieopodal rzeźbionego w kamieniu rycerza.

— Pani profesor? — zapytał, nagle olśniony. — Z tego, co wiem, to urokiem nie można się "zarazić", prawda? A mi się prawie właśnie udało, no nie?

Myślała przez chwilę nad jego słowami. Cóż, musiała przyznać nawet sama przed sobą, że było w tym trochę racji. Istniały wprawdzie uroki, które obejmowały swym działaniem osoby w otoczeniu zaklętej osoby, ale były to skomplikowane praktyki czarnomagiczne. I potrzeba było wielkiej mocy, aby je rzucić. A w dodatku nie sprawiały, że ludzie zachowywali się jak centaury, tylko były bardziej bolesne i krwawe. To faktycznie nie mógł być urok. Że też nie pomyślała o tym wcześniej! Przecież to było całkiem logiczne, że gdyby na każdego ucznia z osobna trzeba było rzucać zaklęcie, to trochę by to trwało.

Teach me, professorOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz