Siedzę przy zawalonym papierami biurku, czytając raz po raz sprawozdania osób mających za zadanie pilnować granic naszego terytorium, z dnia poprzedzającego śmierć mojego ojca i brata. Łudzę się, że znajdę tu odpowiedzi przynajmniej na część kotłujących się w mojej głowie pytań, przez które od kilku dni nie mogę zmrużyć oka.
Za oknem już od dawna panują nieprzeniknione ciemności, a jedynym co do tej pory udało mi się wydobyć z tej sterty papierzysk jest fakt, że Steve Ragnarson ma poważne problemy z interpunkcją.
Czytam więc jeszcze raz, mimo że tekst zlewa mi się przed oczami w nic nieznaczącą breję, a głowa sprawia wrażenie, jakby zaraz miała wybuchnąć. W pewnym momencie przyłapuję się na myśleniu o tym, że chciałbym aby tak się stało. Chciałbym aby wybuchła. Być może wtedy mógłbym w końcu pójść spać bez lęku, że pewnego dnia wszyscy odkryją w jak słabym człowieku pokładają nadzieję na swoje bezpieczeństwo. Być może wtedy wszystkie pytania, na które nie można było znaleźć dobrej i pocieszającej odpowiedzi, której oczekiwali ode mnie wszyscy, przestałyby mieć jakiekolwiek znaczenie.
W pewnym momencie drzwi do gabinetu się uchylają, wpuszczając do środka woń świeżo parzonej kawy i Colina Whitforda z dwoma kubkami w dłoniach.
Unoszę głowę i napotykam jego wiecznie roześmiane spojrzenie. Zastanawiam się jak bardzo męczące musi być tryskanie radością, gdyż mój przyjaciel sprawia wrażenie wycieńczonego.
Chcę mu powiedzieć, że to widzę; że przede mną nie jest w stanie tego ukryć. Chcę mu jakoś pomóc i zabrać choć trochę ciężaru, jaki dźwiga na swych barkach. Nic jednak nie mówię, zdając sobie sprawę, że moje są już w pełni obładowane.
Colin stawia oba kubki na wolnej od papierów przestrzeni biurka, po czym przysuwa sobie do niego krzesło, stojące w rogu pokoju. Nie spuszczam z niego wzroku do momentu, gdy nie zajmie miejsca naprzeciw mnie.
— Siema stary. Wspaniale wyglądasz — mówi w końcu, a ja mimowolnie się uśmiecham.
— Dzięki, że to doceniłeś — odpowiadam, sięgając po kubek z parującą cieczą.
Przez następnych kilka minut wpatrujemy się w siebie w milczeniu. Cisza zalegająca między nami nie jest tą niezręczną, a tą pożądaną. Daje chwilę na zastanowienie i przynosi ulgę, wiążącą się z obecnością drugiej osoby.
— Charlie organizuje ognisko — odzywa się nagle Colin i nie czekając na moją odpowiedź, ciągnie dalej: — Wiem, że w tej chwili nie jest to wiadomość, bez której nie byłbyś w stanie się obejść, ale zostaliśmy zaproszeni i uważam, że powinniśmy pójść.
Chcę coś wtrącić, jednak szybko jest mi to uniemożliwione.
— Jeszcze nie skończyłem! — mówi Col, grożąc mi palcem — Pozwól sobie choć na chwilę zapomnieć o całym tym gównie — mówiąc to, zabiera mi sprzed nosa sprawozdanie, które znam już chyba na pamięć — i odpocznij. Dobrze ci to zrobi.
Nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź z mojej strony, sięga po kubek z kawą, po czym skupia całą swoją uwagę na skradzionym mi przed chwilą tekście.
— Cholera — mówi już po chwili — Steve Ragnarson ma poważne problemy z interpunkcją.
I ja nie mogę się z nim nie zgodzić.
***
Następnego dnia, tuż przed szesnastą, znajduję się przed drzwiami domu Camille i z jakiegoś powodu czuję się nieswojo. Na szczęście to wrażenie mija w chwili, gdy drzwi mieszkania się otwierają, ukazując uśmiechniętą postać Pani Mortez. Kobieta wita mnie tak, jakby minione dwa lata, podczas których nie dawałam znaku życia, w ogóle nie miały miejsca.
Podążam za nią w głąb mieszkania. Mijamy przedsionek i po chwili znajdujemy się w kuchni, która jest tak samo zagracona, jak to zapamiętałam. Parapet i kilka blatów kuchennych szafek, na których znalazło się dość miejsca, służą za domowy ogródek. W ustawionych na nich doniczkach, pną się ku górze najróżniejsze zioła i warzywa, a w powietrzu unosi się przyjemny dla nosa zapach.
W głębi domu rozlega się stukot czyichś kroków i już po chwili w kuchni pojawia się uśmiechnięta Camille, witając mnie czułym uściskiem.
— Wciąż nie mogę uwierzyć, że tu jesteś. To dlatego czuję potrzebę ciągłego ściskania cię — mówi ze śmiechem, wypuszczając mnie ze swoich objęć — Muszę się upewniać, że to nie sen.
Wpatrując się w postać przyjaciółki, zaczynam zdawać sobie sprawę z tego, jak bardzo brakowało mi jej optymizmu i całej osoby. Czując gromadzące się w kącikach oczu, nagłe łzy wzruszenia, zamiast jej odpowiedzieć, decyduję się po prostu ją przytulić.
Okazuje się, że obie potrzebowałyśmy właśnie takiej odpowiedzi.
***
Kolejne dwie godziny mijają nam na nadrabianiu straconych lat, z kubkiem gorącej czekolady w dłoniach.
Leżymy obok siebie na mięciutkim, lekko poplamionym farbami dywanie, a nasze ramiona delikatnie się ze sobą stykają. Wkoło otacza nas bałagan Camille, składający się głównie z poustawianych pod ścianą obrazów i płócien. Tuż za moją głową piętrzy się stosik różnorodnych książek, w których przeważają te o tematyce malarstwa.
Między nami porozwalane leżą niedawno przeglądane przez nas zdjęcia z minionych lat, w większości mojego autorstwa.
Wsłuchana w rozentuzjazmowany głos Camille, przymykam na chwilę oczy i staram się chłonąć z tej chwili jak najwięcej. Na moich ustach błądzi delikatny uśmiech, a wakacje rysują się w jeszcze lepszych barwach.
_____
Kolejny rozdział, który przyszło mi pisać w samotności. Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam. W końcu nadejdą jakieś ciekawsze rozdziały, I promise! Jednak przed wstrzeleniem się z właściwą akcją, chcę, żebyście poznali relacje naszych głównych bohaterów z ważnymi w ich życiu osobami. Wydaję mi się, że to pozwoli Wam poznać ich lepiej, ale jeśli macie co do tego jakieś zastrzeżenia, śmiało piszcie w komentarzach!
CZYTASZ
I'm sorry I wasn't what You wanted [wolno pisane]
WerewolfFay Morgan to przeciętna dziewiętnastolatka, której do szczęścia wystarczy malowniczy zachód słońca i ukochany aparat w dłoni. Pragnąc choć na chwilę uciec od hałaśliwego miasta i nadopiekuńczej mamy, dziewczyna postanawia spędzić wakacje u dziadków...