Rozdział 4 - Alessandro

13 0 0
                                    

- Szybko się uczysz - stwierdziłem.

Mój telefon wciąż dzwonił, lecz nie odbierałem. Wiedziałem, że to Telmo. Miał dać mi znać, gdy będzie na miejscu.

Mieszkał w Chicago od wielu lat. Znał każdą ulicę, klub i kryjówkę. Był wtyką różnych mafii, a szczególnym sentymentem darzył właśnie Jeźdźców. Dimitrij powiedział kiedyś, że Vargas przyjaźnił się z szefem jeszcze za czasów młodości. Nie wiedziałem czy mu wierzyć. Zwłaszcza, iż wcisnął mi ten kit z dobermanem.

Przypomniałem sobie naszą rozmowę...

- Chodzi o córkę szefa, Marianne Ackerley - powiedziałem, biorąc łyk whiskey.

Siedział bez ruchu dopóty, dopóki nie usłyszał jej imienia.

Pogładził wąsa, mówiąc:

- Człowiek Cień to godny rywal, zaprawdę. Powiew wiatru dla amerykańskich organizacji. Pytanie tylko, kto postawi żagiel na czas? Ackerley to stary zawodnik, który zna zasady. Gra doświadczeniem. Cień z kolei, ustala reguły na nowo. Gra technologią. Pytanie tylko, co liczy się w dzisiejszym świecie?

Zapalił papierosa, zaciągnął się porządnie i mówił dalej:

- Człowiek ten, chce pokazać swą wyższość. Pragnie zadać Jeźdźcy ból, uderzając w jego czuły punkt. W tej grze nikt nie jest tym, którym był jeszcze chwilę temu. Patrz uważnie i obserwuj graczy...

Pomagał mi nawet teraz, choć nie musiał.

Zwróciłem wzrok na dziewczynę. Wpatrywała się we mnie, lecz nie pozostałem jej dłużny.

W tym świetle, jej cera wydawała się wręcz mleczna. Była posiadaczką mocno zarysowanej szczęki, co pewnie też odziedziczyła po ojcu. Kilka pieprzyków okalało jej buzię. Jeden z nich, wyjątkowo przyciągał moją uwagę. Miała go pomiędzy brwiami, przez co przypominała Hinduskę noszącą bindi. Piwno-zielone tęczówki widoczne były nawet spod gęstych rzęs. Nie wyglądały na sztuczne, za co w duchu podziękowałem.

Odgarnęła kosmyk kasztanowych włosów, przystępując z nogi na nogę.

- Nie powinieneś odebrać?

Uchyliłem drzwi, sprawdzając sytuację na peronie.

- Nie, ale ty powinnaś kogoś poznać - odparłem, wychodząc z łazienki.

Podążyła za mną.

Oczywiście, nie obyło się bez spojrzeń. Tych zdegustowanych - autorstwa starszych pań. Szczerze? Nie ruszało mnie to. Oduczyłem się dbać o to, co myślą ludzie. Dbałem tylko o to, by wykonywać prawidłowo swą pracę. Nawet, jeśli chodziło o wchodzenie do damskich toalet.

Założyłem kaptur, włożyłem ręce do kieszeni i szedłem dalej.

W taki sposób, dotarliśmy na parking przed stacją. Padał deszcz, jednak nie przeszkodziło mi to w wypatrzeniu własnego samochodu. Stał w cieniu, daleko od blasku latarni. Pamiętam to lato, gdy cały czas naprawiałem silnik. Ojciec postanowił mi pomóc. Byłem zdziwiony, ale pozwoliłem mu na to.

Ze względu na jego służbę w armii, nieczęsto bywał w domu. Podejmował się dodatkowych prac, byśmy tylko wiązali koniec z końcem. Matka zajmowała się domem, wychowując mnie i moje siostry. Chciałem im pomóc, a handel wychodził mi najlepiej. Nie popierał mojej działalności i jawnie mi to okazywał. Swoją drogą, musiała być to dla niego ujma. Synulek, który został handlarzem prochów.

Reflektory rozjarzyły się błękitnawym blaskiem, a silnik zamruczał. Niezgrabna postać wysiadła z pojazdu. No cóż, Vargas mógłby zrzucić trochę kilogramów. Chociażby dla zdrowia, o które i tak nie dbał.

- Jak przejażdżka? - zagaiłem, zwracając się do Telma.

Jego wzrok powędrował w kierunku młodej Ackerley, stojącej obok.

- Jak marzenie, nieprawdaż? - odrzekł, nienaturalnie się szczerząc.

Wiedziałem, że nie chodzi mu o przejażdżkę. Przewróciłem oczami, na co tylko zachichotał.

- Marianne, to Telmo Vargas. Telmo, to Marianne Ackerley.

Usunąłem się na bok, obserwując ją. Blask latarni, choć słaby, umożliwił mi mały rekonesans. Wnioski? Miała na sobie beżowy płaszcz, którego nie dopięła. Długie włosy spadały kaskadami na klatkę piersiową. Odziana była w luźny, różowy sweter i pastelowe spodnie. Jedno trzeba było przyznać. Ta dziewczyna chyba naprawdę lubiła kawę, gdyż ziarenka były nadrukowane nawet na trampkach.

Incydent w kawiarni wrócił do mnie niczym bumerang...

Informator dał mi cynk, więc pojechałem w umówione miejsce. Strzelec miał wykonać zlecenie zaledwie chwilę po południu, a moja obecność w lokalu miała być zupełnie przypadkowa. Nie sądziłem jednak, by złapali się na zwykły zbieg okoliczności. Zakładałem, że zorientują się dość szybko.

Strzał miał zostać oddany z drugiego piętra kamienicy, która usytuowana była na przeciwko. Musiałem być gotów na wszystko, bowiem informacja mogła być fałszywa. Człowiek Cień - kimkolwiek był - nie pozwoliłby przecież, by małolata zwiała mu sprzed nosa.

Cień... Nie znałem go, ale słyszałem to i owo. Zajmował się czarnym rynkiem, zaopatrując terrorystów w broń najnowszej generacji. Niektórzy jego pracownicy nie wiedzieli nawet jak wygląda. Nie mówiąc o imieniu, bądź nazwisku. Ci, którzy mieli z nim do czynienia, przedstawiali go jako bezwzględnego i przebiegłego.

Wszedłem do lokalu, znajdującego się na rogu ulicy. Był przeszklony, ale zasłony w oknach dawały namiastkę prywatności. Stoliki ustawione były w rzędach, a każdy z nich wykonany został z ciemnego drewna. Kanapy, stojące przy ścianie z cegły, miały obicia z jasnego materiału. Podłoga była wyłożona mozaiką. Dosłownie. Każdy element miał inny kolor. W niektórych miejscach były to szkiełka, a w innych ceramika. Zgadywałem, że wszystko zostało położone ręcznie. Kolorowe dodatki sprawiły, że uznałem styl tego miejsca za boho.

Zamówiłem napój, który sączyłem przez jakiś kwadrans. Domówiłem również wodę, czyli nieodłączny element espresso. Zegar wskazywał wciąż tą samą godzinę, choć usilnie próbowałem przyspieszyć go siłą woli. Westchnąłem, chcąc mieć to już za sobą.

Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Zauważyłem cel, choć mój cel nie zauważył mojej obecności. Marianne pochylała się nad stołem, znajdującym się przy oknie. W jednej ręce trzymała ścierkę, a w drugiej płyn do mycia drewna. Każdy element jej ubioru był jakby z innej epoki, lecz pasowało jej to. Uśmiechała się pod nosem, zerkając na klientów. Serdeczność i życzliwość zawsze uruchamiały we mnie odruch wymiotny. Może dlatego, iż nigdy ich nie doświadczyłem. Nie sądziłem także, by kiedykolwiek się to zmieniło.

Usiadła na chwilę, by złapać oddech. Przebiegła wzrokiem po lokalu, a ja zatopiłem swój w filiżance kawy.

Skontrolowałem czas.

Mniej niż minuta.

Już miałem chwycić za pistolet, gdy poczułem na sobie czyjeś spojrzenie.

Co do cholery?

Przede mną stała Marianne Ackerley.

Cały plan diabli wzięli. Małolaty... Psia krew.

- Nie chcę przeszkadzać, ale...

- Też nie chcę, ale muszę.

To powiedziawszy, pociągnąłem ją w swoim kierunku. Odgłos pękającej szyby sugerował, że kawiarnia właśnie zyskała opcję serwowania napojów na wynos... Nie byłem zbytnio wzruszony tą sceną. No cóż, lata praktyki.

Dopiero po chwili przypomniałem sobie o pewnym ciężarze, który bezwstydnie taksował mnie wzrokiem. Wiedziałem czego chce. Wyjaśnień, na które i tak nie miałem czasu.

Może i nie było to wymarzone pierwsze wrażenie, ale nie dbałem o to. Wiedziałem jedynie, że muszę się stamtąd ewakuować.

I to szybko.

~*~*~*~

Kolejne rozdziały w trakcie realizacji.

JeździecOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz