Chapter I

1.1K 71 39
                                    

     Był dokładnie szósty grudnia. Śnieg sypał z nieba, przykrywając zszarzały jesienny krajobraz, czystą, nieskazitelnie białą kołderką. Słabe promienie słońca odbijały się od leśnego podłoża, sprawiając, że emanowało ono krystalicznym blaskiem. Wszystko wyglądało jak z bajki, jednakże wiejący z ogromną siłą wiatr, odrobinę przeszkadzał w podziwianiu, tych jakże baśniowych widoków. Co grosza był on potwornie lodowaty, a więc bez trudu przenikał mnie na wskroś, pomimo grubej puchowej kurtki, wiszącej na mych ramionach. To fakt, że była już stara i wytarta, ale dopóki spełniała swoje zadanie, to nie widziałem potrzeby jej wymieniać, no przynajmniej do tamtej chwili. 

Powiedzmy sobie szczerze, od kiedy to wilkołaki mają problemy z odrobiną chłodu? Przecież moje ciało zawsze z łatwością radziło sobie z niechcianymi spadkami temperatur, nie dając większych objawów dyskomfortu. Jak na złość dzisiaj jest inaczej! Że też w ogóle dałem się namówić na to durne spotkanie. Powinienem zostać w internacie, może i mój pokój jest ciasny, ale przynajmniej ciepły. A z tym całym śledztwem mogliśmy poczekać na korzystniejsze warunki atmosferyczne. 

I że też znowu chodzi o tych obłąkańców! Na samą myśl robi mi się niedobrze, a w głowie pojawia się niezrozumiały strach. Sam nie wiem jak to możliwe, że powrócili, kiedy to dosłownie jakiś czas temu, na własne oczy widziałem jak ich rozczłonkowane ciała, zbryzgały krwią, poszycie tegoż lasu. Co gorsze, blade potwory, które to uczyniły, zniknęły bez śladu, pozostawiając po sobie jedynie przerażające wspomnienia. Żeby tego było mało, zapach śmierci, będący rezultatem tejże masakry, wciąż unosił się w powietrzu.

Na kły Deaucalion'a, po co ja tu w ogóle przylazłem!

Z widocznym trudem poruszałem się naprzód, a miałem jeszcze do przejścia spory kawał drogi, zanim dotrę do nemetonu. Podobno to właśnie tam Theo natrafił na coś podejrzanego, co wymaga naszej natychmiastowej reakcji. Nadal nie rozumiem, dlaczego nie mógł mi podać większej ilości szczegółów przez telefon, ale słysząc jego poranny ton, wolałem siedzieć cicho i się nie narażać.

Z minuty na minutę podróż stawała się jeszcze bardziej uciążliwa. Wąska, odśnieżona dróżka, którą usilnie do tego czasu dreptałem, skręciła w zupełnie inną stronę niż mój dotychczasowy cel wędrówki.

Chyba mam dzisiaj pecha... - westchnąłem w duchu.

Jeszcze raz popatrzyłem z utęsknieniem w jej stronę, żeby następnie ruszyć w kierunku całkowicie zasypanych zgliszczy, odgradzających mnie od punktu zbiórki. Zaciskając szczęki, wkroczyłem w głęboką, szeroką zaspę. Niespodziewanie śnieg zapadł się pod ciężarem mojego ciała, a ja wpadłem, po sam pas, w srebrny puch.

- No kto by się spodziewał? Niech cię szlag, Theo! - krzyknąłem na głos.

Spinając wszystkie mięśnie, zacząłem brnąć przez przeszkodę, powoli przesuwając się do przodu. Na szczęście po kilkunastu krokach, nogi natrafiły na twardy grunt, a śnieżna zapora skurczyła się do mikroskopijnych rozmiarów. Skacząc z jednej nogi na drugą, otrzepałem się z wielkich grud śniegu. Mimo to całe moje spodnie wciąż były pokryte warstwą białego puchu, który powoli topił się, dając "cudowne" uczucie przenikliwego zimna. W dodatku ręce odmarzły mi już całkowicie, co wywnioskowałem po ich dziwnym, sinym zabarwieniu.

Niech no tylko dorwę tego dryblasa, to zobaczy, że szczeniak też potrafi gryźć. - wycedziłem przez zęby, które powoli zaczynały, szczękać bez mojej kontroli.

       Nagle gdzieś z prawej strony dobiegł mnie cichy szmer. Szybko odwróciłem wzrok, mimo to niczego nie zauważyłem. Drobne płatki śniegu, spadały z nieba, tańcząc w powietrzu, w rytm nieustających podmuchów wiatru. Wnet nastała głucha cisza, a po plecach przebiegł mnie paskudny dreszcz. Wyczuwałem, że coś czai się w pobliżu: obserwuje mnie, czekając na odpowiedni moment do ataku. Serce przyspieszyło biegu, oczy zmieniły swą postać, a z rąk wyrosły śmiercionośne szpony. Byłem gotowy się bronić. Wtem, gdzieś za pleców, dobiegł mnie odgłos ciężkie kroków. Z pewnością ktoś szarżował w moim kierunku. Jednak zanim zdążyłem zareagować, szeroka postać zdążyła już wpaść z potężnym impetem, w moje plecy. Bezwiednie upadliśmy na zamarznięty grunt. Po paru bolesnych koziołkach moje ciało zatrzymało się przygwożdżone do podłoża przez tajemniczą istotę. W momencie, kiedy wróciła mi świadomość, spojrzałem na rozmazaną twarz oprawcy.

"Thiam: My sin for your redemption"Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz