Prolog - część pierwsza

32 3 0
                                    

Dwanaście ciemnych sylwetek powoli sunęło przez dolinę. Na tle jasnego i goszczącego dziś na niebie w pełni księżyca, malowały się ich postury. Wyglądali zwyczajnie, niczym większość podróżników wędrujących przez tą krainę w poszukiwaniu miasta, w którym mogliby zarobić lub nowego miejsca zamieszkania. W szybkim tempie przemierzali kolejne metry. Jasna poświata delikatnie oświetlała okolicę, sączyła się pomiędzy niezauważalnymi obłokami, które miejscami spowijały niebo i rozlewała po ziemi.

Nagle jedna z postaci wykonała gwałtowny gest ręką i wszyscy zamarli w bezruchu. W nocnej, nie zakłóconej żadnym dźwiękiem ciszy wydawać by się mogło, że, to czas na chwilę wstrzymał swój bieg. Ten, który przed chwilą zatrzymał całą grupę leżał teraz z uchem przyciśniętym do ziemi, a pozostali cierpliwe czekali pozostając w tych samych pozycjach.

- Podążają naszym śladem – stwierdził po chwili, a jego głos rozbrzmiał w ciszy. Podniósł się i spojrzał na pozostałych – Są już blisko.

- Wiesz ilu ich jest? – Spytała kobieta, której twarz kryła się pod ciemnym kapturem.

- Nie więcej niż dwudziestu, z czego prawdopodobnie trójka porusza się konno.

- Zdążymy zanim nas dościgną? – Tym razem pytanie padło z ust Tema - czarnoskórego mężczyzny, który całą drogę szedł na końcu, zamykając pochód.

- Nie, tego jestem pewny. Będziemy musieli ich unieszkodliwić – w jego głosie dało się wyczuć niepokój, ale nie wynikał on z wizji zbliżającej się walki, wiedział, że ich wrogowie nie mieli żadnych szans w starciu z nimi. Jednak dzisiejsza noc była bardzo cicha, a w dolinie, w której się znajdowali każdy dźwięk niósł się daleko, a już z pewnością krzyki zarzynanych. Poza tym w jego głowie zrodziła się myśl, która nie dawała mu spokoju, ale wolał jej nie wypowiadać i choć po wielu latach nauczył się, że intuicja rzadko kiedy go zawodziła, to nie chciał dopuścić do siebie podejrzenia, które go nawiedziło – Martwi mnie jednak to, że w ogóle za nami podążają.

- Od lat prowadzą taki tryb życia, to złodzieje, łupieżcy, bandyci i wszystko co najgorsze – stwierdził Mauron – tęgi mężczyzna, o miejscami siwych już włosach. – Nic dziwnego, że gdy odnaleźli nasz trop, postanowili napaść na kolejnych wędrowców zmierzających do miasta, ale nawet nie wiedzą jak się przeliczyli. Głupcy! – szeptem udawał, że krzyczy – Już ja im pokażę! – Wykonał zamaszysty gest ręką, jakby uderzał niewidzialnego przeciwnika, stojącego tuż obok niego.

- Z pewnością będą żałować, jeśli wpadną na ciebie – stwierdziła Nisa i uśmiechnęła się do mężczyzny. Żywiła do niego sentyment, uwielbiała słuchać jego opowieści o legendarnych bitwach, w których wziął udział, księżniczkach, które wyswobodził z rąk okrutnych grabieżców i monstrach ginących od ostrza jego miecza, pomimo iż tak jak większość jego słuchaczy wiedziała, że z pewnością niewiele z tego było prawdą.

- Masz rację Mauron, jednak jest w tym wszystkim coś dziwnego, coś co mnie niepokoi – stwierdził Ray

Kilka minut później wszyscy leżeli nieruchomo na ziemi, a ich ciała okrywały ciemne płaszcze, jedynie wprawny obserwator mógłby ich dostrzec. Tem stwierdził, że ci, którzy ich ścigają nie mają powodów aby sądzić iż ich obecność została odkryta, dlatego też nie powinni spodziewać się zasadzki, nastawili się raczej na szybką pogoń, walkę i zabranie tego co najcenniejsze.

W niezakłóconej niczym ciszy, Ray słyszał jak odgłosy nadciągającej zgrai, zbliżały się coraz bardziej. A razem z nimi coraz bardziej wzrastało w nim uczucie niepokoju i powoli ogarniało całe jego ciało. Miał wrażenie, że jego nogi, jak i ręce za moment odmówią mu posłuszeństwa. Fala strachu przelała się przez niego i poczuł, jak zaczyna drżeć, a to jeszcze bardziej spotęgowało nieprzyjemne uczucie. Serce z każdą sekunda przyśpieszało i miał wrażenie, że bije w rytmie coraz głośniejszych, zbliżających się kroków. Nigdy mu się to nie zdarzało, przez tyle lat spędzonych w skrajnych sytuacjach, nigdy nie pozwolił, aby strach przejął nad nim kontrolę. Wiedział, że musi się opanować zanim będzie za późno, zanim zapuści się zbyt daleko, w miejsce, z którego nie ma odwrotu. Jeden głęboki oddech, potem drugi i trzeci. Coś ciągle nie dawało mu spokoju, coś było nie tak, teraz był już tego pewien.

Jego spojrzenie nerwowo przesuwało się po leżących wokół kompanach i spoczęło na Jarecie. W zachowaniu mężczyzny było coś dziwnego, miał wrażenie, że wręcz z wyczekiwaniem unosi on lekko głowę i rozgląda się za nieprzyjacielem, impulsywnie zaciskał palce na broni i być może nie powinno się to wydawać dziwne, jak przed każdą nadchodzącą walką nerwy wywołują różne reakcje, a dla niektórych – przede wszystkim dla Maurona – możliwość stoczenia bitwy i pozbycia się z tego świata chociaż części niegodziwych istot była wręcz przyjemnością. Jednak w oczach Raya tym razem, było w tym coś nienaturalnego.

Uważnie przyglądał się Jaretowi, a gdy ich spojrzenia spotkały się, opuściły go wszelkie wątpliwości. Strach powrócił ze zdwojoną siłą, a krew w jego żyłach jakby zastygła. Próbował działać, chciał się ruszyć, ale jego próby były nadaremne, paraliż, niczym fala pełna lęku zalała jego ciało i odebrała wszelkie możliwości. Chciało mu się płakać, wyć i krzyczeć. Cenne sekundy mijały, a on nie mógł nic zrobić i przeklinał siebie za tą słabość.


---------------------------------------

Witajcie! Ta opowieść juś od dawna powstawała w mojej głowie, a teraz postanowiłam przelać ją na papier. Mam nadzieję, że się spodoba, dawajcie znać o możliwych błędach :) 

KrukWhere stories live. Discover now