Rozdział 4.

298 34 13
                                    

        -Dzwoniła Twoja wychowawczyni. Podobno dostałaś karę. –powiedział spokojnie, lecz ja już wiedziałam, że nie zapowiada się na spokojną rozmowę.

-Tak, to prawda. –odparłam, na jednym wdechu.

-Za co? Za kłamstwo?! Kto Ci pozwolił skłamać nauczycielce?! –krzyknął, psując przy tym spokojny nastrój.

-Nie skłamałam-odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

-To jakim cudem dostałaś karę na dwa tygodnie!? –warknął, podnosząc się do pozycji stojącej.

-Spóźniłam się na pierwszą lekc…

-Dlaczego?! –przerwał mi gwałtownie.

-Bo… miałam rozciętą rękę, pamiętasz? –spytałam, z nadzieją w głosie, marząc by przyznał mi rację, przytulił mnie,  powiedział, że bardzo mnie kocha i… że mi wierzy. Ale to przecież było niemożliwe.

-Kłamiesz! Teraz to mnie okłamujesz! Nie pamiętam żadnej rozciętej ręki! A wiesz czemu jej nie pamiętam!? Bo jej nie było! Zmyślasz niestworzone historie! I teraz masz za swoje! Mycie luster! Haha! Proszę bardzo, męcz się ze swoim lękiem! I ja Ci nie pomogę! Dla mnie możesz nie żyć, jak Twoja matka! Obie jesteście siebie warte! –krzyknął, uderzając mnie w policzek. Znowu. Ale ja nie czułam. A łzy, które ciurkiem płynęły po mojej twarzy, przysłaniały mi widok na mojego ojca. Nie chciałam patrzeć na jego parszywą gębę. Dla mnie także mógłby nie żyć! Nie… co ja mówię… Ja go kocham.  Najbardziej na świecie. Został mi tylko on.

Wybiegłam z kuchni prosto do mojego pokoju. A stojąc w środku poprzez chwilę zwątpienia spojrzałam w lustro.

Mama. Była tam moja kochana mamusia.

Tym razem nie leżała na podłodze. Nie wiła się z bólu. Nie płakała. 

Stała.

Stała i patrzyła na mnie. Uśmiechała się.  Jej białe zęby połyskiwały delikatnie w bladym uśmiechu.

Czułam jak moje serce wykonuje coraz to szybsze ruchy. Robiło mi się duszno, a mimo tego byłam szczęśliwa. Widziałam moją mamusie. Żywą, zdrową… stojącą po drugiej stronie lustra. Ale to było nieważne. Ważne było to, że była. I uśmiechała się do mnie. 

Nagle jej białe zęby przestały być białe. 

-Nie! Tylko nie to! –krzyknęłam, zrywając się z miejsca. Daleko nie pobiegłam, gdyż niewidzialna siła zatrzymała mnie przed samą taflą szkła i nie pozwoliła ruszyć się dalej.

Zęby przybierały kolor zgniłej zieleni... i zaczęły wypadać.

Widziałam, jak jeden po drugim lecą na podłogę, wydając odgłos tłuczonego szkła. A podczas tego powolnego procesu, w miejscu gdzie przed chwilą były oczy, jej piękne brązowe oczy, teraz były dwa czarne, puste oczodoły.

-Nie! –krzyknęłam ponownie, tym razem robiąc krok do tyłu.

Bezzębna, nieznana mi kobieta, stała i… śmiała się szyderczo. Otwierając usta, pokazywała mi, że jej wnętrze jest wypełnione zgniłą pleśnią.

A co potem? Potem upadłam, całkowicie przerażona widokiem mojej zniszczonej matki. 

        Gdy podniosłam wzrok, nie było jej w lustrze. Nie było w nim nic, prócz jej zadbanego pokoju, w którym spędzała swój czas - pracując. Pokój nie dawał po sobie poznać tego co zdarzyło się w nim  zaledwie parę chwil temu.

A ona odeszła. Moja mamusia zniknęła.

Trzęsąc się ze strachu, położyłam się w łóżku i ocierając zapłakaną twarz, wyczerpana usunęłam. 

Nie ufaj lustrom. ZAWIESZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz