2 sierpnia 2017

43 10 1
                                    

W ciasnym pomieszczeniu stało ze dwadzieścia krzeseł z rodzaju tych, które bez względu na przyjmowaną pozycję były niewygodne jak cholera i zdecydowanie nie ułatwiały życia. Oparcia wbijały się w plecy, zmuszając siedzące na owych krzesłach osoby do nerwowego wiercenia się, które tylko potęgowało wrażenie, że wszyscy w sali marzą o tym, by jak najszybciej z niej wyjść.

W większości przypadków zresztą tak właśnie było.

A przynajmniej Florek Wasilewski, który z rękami wbitymi głęboko w kieszenie dżinsów właśnie wchodził do sali, na szczycie listy swoich marzeń umieścił brak konieczności chodzenia na tę głupią terapię – niestety, co poniektórzy członkowie jego najbliższej rodziny (czytaj: mama) byli przekonani, że rozmowa z innymi osobami, które przechodzą przez to samo, z pewnością mu pomoże.

Prawdę mówiąc cała ta akcja z grupą wsparcia i spotkaniami była jednym wielkim krzywym gównem. Ludzie pojawiali się i nagle znikali, a na tablicy korkowej wolontariusz prowadzący spotkania wieszał ich kolejne czarno-białe zdjęcia z czasów, gdy rak jeszcze nie pożerał ich od środka, gdy jeszcze mieli włosy i uśmiechy na twarzach, a w ich oczach błyszczała radość, a nie nieuchronna śmierć. Jedyne, czego można było się nauczyć podczas rozmów było to, że choroba zawsze wygra, a wcale nie była to obiecująca perspektywa.

Florek jednak zapomniał, co znaczy to słowo, bo z nieoperacyjnym nowotworem trzustki zaczął zaliczać się do tych osób, które perspektyw już wcale nie mają.

Niechętnie usiadł na jednym z krzeseł, możliwie najdalej od pozostałych osób, które już pojawiły się w pomieszczeniu. Rzadko kiedy wszystkie siedzenia były zajęte, więc mógł mieć nadzieję, że nikt nie usiądzie obok i nie pokaże mu wyników swoich ostatnich badań. Jezu, jakie to pojebane – pomyślał, wodząc wzrokiem od młodej kobiety w tęczowej chuście na głowie, która – o ile dobrze pamiętał – o raku dowiedziała się będąc w bliźniaczej ciąży, którą zresztą można było rozpoznać po wydętym brzuchu, po pana Staszka, wysuszonego jak mumia mężczyznę, który na każdym kroku przypominał Florkowi, jak będzie wyglądać jego własne ciało po paru tygodniach w trumnie. Oczywiście o ile balsamiści się postarają.

Po co gromadzić kilkanaście umierających osób w jednym miejscu? Mogliby chociaż jakieś igrzyska zrobić... Igrzyska Śmierci. Podwójnie ironiczna nazwa. Zajebalibyśmy się nawzajem, zanim zrobiłaby to natura; taka nowoczesna eutanazja.

Cieszył się, że matka nie może usłyszeć jego sarkastycznie ponurych myśli. Już i tak wypłakiwała sobie oczy, myśląc, że on nie słyszy jej szlochów przez cienkie ściany. A jednak słyszał i udawał, że nie widzi jej opuchniętych, zaczerwienionych powiek, że nie zauważa tego, że mama przy nim szepcze – zupełnie, jakby non stop stała przy łożu kogoś umierającego. Poniekąd tak przecież było...

Jadł jej jałowe obiady – warzywa na parze, kleiki ryżowe i inne bezsmakowe potrawy nieobciążające trzustki, która i tak praktycznie przestała pracować, a potem i tak szedł na Big Maca, bo co oprócz jedzenia mu w życiu pozostało? Książki? Było ich tyle, że choćby żył siedemdziesiąt lat, nie zdążyłby wszystkich przeczytać – a on miał nawet nie dożyć do końca pierwszego semestru na studiach, na które tak bardzo chciał iść... a które mama próbowała wybić mu z głowy.

Chciał się wyrwać z krakowskiego smogu i odetchnąć smogiem warszawskim. Chciał poczuć się chociaż raz samodzielny – dotychczas był „za młody", by samemu o sobie decydować, a kiedy już osiągnął pełnoletniość, skończył szkołę... to wraz z wynikami matury przyszły wyniki badań i wszystko szlag trafił, bo okazało się, że jest w ostatnim stadium raka trzustki i w zasadzie to już może wybierać sobie garniak i trumnę, bo szanse na wyleczenie... No, po prostu ich nie ma.

– Witam wszystkich! – rozległ się głos prowadzącego spotkanie wolontariusza, cherlawego faceta po czterdziestce, na którego twarzy wiecznie wypisane było współczucie. – Czy ktoś chciałby zacząć dzisiejszą rozmowę jakąś ciekawą myślą?

Florek rozejrzał się po zgromadzonych. Oprócz niego przyszło zaledwie kilka osób, same znajome twarze. Ciekawe, jak długo to potrwa, zanim oni zawisną na korkowej tablicy. Zanim ON tam zawiśnie.

– Chciałam powiedzieć – odezwała się drżącym głosem kobieta w ciąży – że dzisiaj rano po raz pierwszy obudziłam się bez strachu. Uwierzyłam, że skoro wciąż żyję, to Bóg ma dla mnie jakiś plan. Że donoszę maleństwa i dopiero wtedy zabierze mnie do siebie.

Florek z niechęcią popatrzył na kobietę. Jej oczy lśniły niezdrowym blaskiem, kiedy kontynuowała swoją wypowiedź niemalże z fanatyzmem. Nie znosił słuchać o takich bzdurach jak boże plany, nie wierzył w to. Nie potrafił zmusić się do tego, by uwierzyć, że istnieje coś większego, jakiś lepszy świat, a szkoda – bo ludziom wierzącym było po prostu łatwiej.

Nie zarejestrował całej wypowiedzi ciężarnej, a z odrętwienia wybiły go dopiero skromne oklaski. Prowadzący spotkanie facet, pan Marek, wyłowił spośród zgromadzonych bladą i zapadniętą twarz Florka, wpatrzonego w czubki brudnych trampek. – Może chciałbyś coś dodać, Florek? Jak sobie radzisz? Co u ciebie słychać?

Chłopak przez dłuższą chwilę nie podnosił wzroku, ale na jego ustach zaczął wykwitać powoli szyderczy grymas, karykatura rozbawionego uśmiechu, aż w końcu parsknął śmiechem zupełnie pozbawionym wesołości. Wstał z rękami wbitymi znów w kieszenie spodni, popatrzył po zgromadzonych i powiedział po prostu:

– Umieram.

Zanim się pożegnamWhere stories live. Discover now