Ciężkie czasy...

43.4K 1K 98
                                    

Prolog

Slumsy... fawele... To nic innego jak określenia dotyczące dzielnic biedy znajdujących się w Brazylii. Kiedyś nikt z mojej rodziny nawet nie wyobrażał sobie takiego życia. Nie było obaw o posiłek, dach nad głową... Ale wszystko się zmieniło.

Od kiedy się przeprowadziliśmy na obrzeża Crato pomimo, że sama niedawno skończyłam osiemnaście lat, zastępowałam matkę młodszemu rodzeństwu. Każdego dnia wstawałam przed świtem, gotowałam kaszę, zostawiając dzieciom zdecydowaną większość. Jadłam minimalne ilości, ale wcale mi to nie przeszkadzało, bo przez ten długi czas zdążyłam się przyzwyczaić do wiecznego głodu i niepewności o jutro, i za wszelką cenę starałam się ochronić resztę mojej rodziny przed tymi problemami. Chciałam, aby chociaż rodzeństwo nie musiało się tym martwić tak wcześnie, ale z każdym dniem było ciężej, a dzieci coraz więcej rozumiały. Te małe szkraby były moimi oczkami w głowie. Madeline miała zaledwie sześć lat, piękne czarne włosy i cudowne, jasne oczy. Marry, ośmioletnia, ciemnowłosa piękność, odziedziczyła śliczne szmaragdowe oczka po ojcu. Christopher miał dwanaście lat i coraz bardziej interesował się naszą sytuacją. Kilka razy próbował nawet oszukiwać, że nie był głodny, gdy jego brzuszek burczał z głodu, aby odstąpić mi choć część kolacji. W moich oczach zawsze zbierały się łzy szczęścia i pojawiała się duma, że wychowywałam ich dobrze. Tarmosiłam kruczoczarne włoski chłopczyka i z uśmiechem oznajmiałam, że już jadłam. Choć to nie zawsze było prawdą. Te sytuacje napełniały mnie motywacją do działania, którą ciężko było utrzymać, biorąc pod uwagę chociażby warunki w jakich żyliśmy i gdzie mieszkaliśmy.

Każdej nocy, gdy po pracy kładłam się w kącie na skrawku starego dywanu, rozmyślałam o nich. O tym, że bez edukacji skończą jak ja – jako zbieracze śmieci. Nie raz próbowałam szukać jakiegoś sposobu na poprawę naszej sytuacji, ale po prostu było to niemożliwe bez wykształcenia i żadnych przydatnych umiejętności. Jednak nie to było najgorsze. Gdyby ojciec choć przez moment pomyślał o nas, mielibyśmy szansę chociaż nie martwić się o to, że nie mamy co jeść. Roy – nasza głowa rodziny – borykał się z alkoholizmem. Ojciec pił za swoją rentę, która nie była duża, ale mogłaby nieco zmienić nasz stan bycia. Jednak nigdy nie przyszło mu do głowy, aby podzielić się ze mną choć częścią pieniędzy. Nawet, gdy przynosiłam do domu zaledwie kilka centavos. Znikał na całe dnie, wracał wieczorami i pijany rzucał się na kanapę w osobnym pokoiku, do którego żadne z nas nie miało wstępu. Miało to swoje plusy, bo chociaż za dnia nie musiałam martwić się o dzieci, że coś im zrobi, gdy zbierałam śmieci.

Naszym ,,domem" była dwupokojowa ruina z karton-gipsu i drewna. Nie było mowy o jakimkolwiek impregnowaniu, dlatego szybko pojawiła się pleśń i grzyb. Chałupka prawie się waliła, trzymając się jedynie na kilku, spróchniałych deskach, które w niektórych miejscach podpierały gałęzie. Kiedy przychodziła burza, patrząc na trzęsące się i kołyszące ściany, błagałam Boga, aby się ulitował i nie odbierał nam jedynego dobytku, który zapewniał pozory bezpieczeństwa. Ta skromna lepianka była dużo lepsza niż mieszkanie na ulicy, ponieważ ludzi bez choćby najlichszych czterech ścian, traktowano jak zwierzęta bez żadnych praw.

W dzielnicach biedy od zawsze szerzyła się przestępczość, dlatego nikogo z nas nie dziwiło, że bogacze odgradzali się od nas czterometrowym, betonowym murem. Robili to nie tylko ze względów bezpieczeństwa. Oni po prostu nie chcieli nas widzieć. Nie chcieli widzieć naszych problemów. Tego jak snuliśmy się jak szkielety obwieszone łachmanami i szukaliśmy śmieci, żeby mieć co jeść.

Pomimo, że nikt ze slumsów nie darzył sympatią bogaczy to każdy lubił patrzeć przez bramę na posiadłość znajdującą się najbliżej naszej dzielnicy. Oczywiście, w głębi duszy każdy z nich sprzedałby swoją rodzinę, a może nawet duszę, aby być Oliverem, do którego ta niezwykła rezydencja należała. To była specyficzna społeczność. Jeśli wiodło ci się lepiej, gardzili tobą i robili wszystko, aby cię zniszczyć, okraść i upokorzyć. Ale jeśli wiodło ci się dużo gorzej od nich, próbowali pomóc.

Każdego dnia zbierałam butelki i inne śmieci do już niemal kompletnie zniszczonego koszyka z gałęzi i zatrzymywałam się na moment przy bramie, aby także popatrzeć. Wlepiałam spojrzenie w śnieżnobiałą, murowaną rezydencję, na ogród, który tętnił życiem i kolorami. W dzielnicy biedy wszystko było szare, brudne i zniszczone. Wzdychałam ciężko i odpływałam myślami w krainę marzeń.

Zdarzało się, że gdy tak patrzyłam, na tarasie zjawiał się Oliver. Czasami z gośćmi, a czasami sam. Mężczyzna był niezwykle przystojny i elegancki. Jego jasna skóra, kontrastowała z ciemnymi, połyskującymi włosami, a dopasowany czarny garnitur, sprawiał, że nie jednej miękły kolana na jego widok. Czasem nawet obdarzał nas pogardliwym spojrzeniem, które szybko przenosił na ogród, aby nie psuć sobie dnia. Pomimo iż na święta zawsze obdarowywał biedne rodziny, to zawsze w środowisku slumsów krążyła o nim bardzo zła opinia. Podejrzewano go o morderstwa, handel ludźmi, bronią, narkotykami, zakładanie domów publicznych, gdzie zatrudniał porywane z biednych dzielnic kobiety i inne straszne rzeczy, które mogły być prawdą, ale wcale nią być nie musiały.

Po skończonym dniu pracy szłam jak wszyscy do skupu. Czasem czekałam nawet kilka godzin, aby dotrzeć do okienka. Najbardziej opłacalne było zbieranie butelek. Za plastikowe dostawałam około dziesięciu centavos, a za szklane około piętnastu. Cudem było jeśli udawało mi się dostać chociażby dwa reale. Wtedy z radością i dumą szłam na targ, po czym kupowałam kilogram kaszy i jeśli starczało to jeszcze coś. Po powrocie do domu robiłam kolację, ale zawsze musiałam dbać o to, aby zostało coś na następny ranek i żeby ten schemat... mógł powtórzyć się następnego dnia.


Centavos – brazylijska waluta (przyp. red.)

Real – brazylijska waluta (przyp. red.)

Układ z milionerem - W sprzedaży!Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz