Ciężki zakonny kaptur opadł na ramiona rudowłosej.
– Claire. – Imię przyjaciółki wyfrunęło z ust Marigold, nie prześcigając jednak ramion, którymi przycisnęła do siebie smukłe, zadziwiająco twarde i zimne ciało. Oczy cyborga zajaśniały metalicznym, turkusowym blaskiem, rzucając świetlne echa na kamienne ściany oblepione grubymi włóknami pajęczyn.
Fakt, że rudowłosa stała przed nią, cała i zdrowa, był wystarczający, by puściła mimo uszu słodko-gorzki komentarz cyborga, który oskarżał dziewiętnastolatkę o podduszenie. Kiedyś przez podobne słowa automatycznie kwestionowałaby swoje działania, jak komenda wstukana w oprogramowanie komputerowe, szukająca wadliwiej linijki kodu. Śmiech Marigold, zawieszony na granicy płaczu pełnego ulgi i ciężkiego westchnienia, obił się o wąskie ściany, odnajdując w ustach Claire słowa pełne uczucia i tęsknoty.
Ciężar zatrzymanego czasu wzmógł duchotę zalegającego w podziemiu powietrza. Uciekający tlen wciskał się między cegły, wykurzając z najmniejszych szczelin karaluchy i inne insekty. Dla Marigold, gorsza była świadomość tego, że mogą to być ich ostatnie, wykradzione chwile. Wskazówki zatrzymanego zegara już niedługo miały ruszyć z przeciągłym jękiem zardzewiałego metalu, a ona obrócić się w nic innego jak chwile, które były, których nie było i które miały być.
Dłonie Marigold mimowolnie powędrowały do włosów cyborga, jakby chciała sprawdzić, czy dziewczyna naprawdę jest prawdziwa, a nie jedynie fatum jej przerażonego umysłu. Natrafiając na luźny kabel zwisający z potylicy CL-41-RE, niczym śpiąca żmija, nie cofnęła dłoni, a pogłaskała przewód między kciukiem a palcem wskazującym.
– Nie obchodzi mnie to, że jesteś cyborgiem, wiesz? – wyrzuciła z siebie, kładąc dłonie na obsypanych piegami policzkach, wyrzeźbionych przez rebelię Obscurinate.
– Ale mnie obchodzi – oznajmiła chłodno CL-41-RE, po czym potrząsnęła głową, kłócąc się z prawidłową linią czasu. – To znaczy... – Jej usta rozciągnęły się w ciepłym uśmiechu, a tęczówki na powrót zalał odcień ciepłej zieleni, przypominający świeżo rozwinięte brzozowe liście, którymi wyłożone były sny Marigold. – Witaj, Skrzacie.
– Claire, ja i ty... Ja muszę...
Claire nie zamierzała pozwolić Marigold na rozpoczęcie nieuchronnie zbliżającego się pożegnania.
– Znalazłam mężczyznę, który włamał się do twojej sypialni. – Szturchnęła łokciem Doktora, który do tej pory przyglądał się ich interakcji. Pod wpływem nagłego wyładowania elektrycznego skierowanego w jego żebra, skoczył na piętach, wykrzywiając swoją sylwetkę w ruchu mogącym uchodzić za jedną z pozycji tańca współczesnego. Jack stłumił śmiech w zaciśniętej pięści, przytkniętej do pełnych, różowych ust.
– Ah, tak – przypominał sobie, pocierając bok i zrzucił na ziemię szatę, roztaczającą za sobą duszący zapach pożywki na mole, starych obierków ziemniaczanych i spirytusu salicylowego. Z kieszeni odsłoniętych spodni wyjrzała głowa żaby. – Moja droga, agalychnis callidryas, Marigold wcale cię nie porzuciła. Po prostu zapomniała o twoim istnieniu. Ja sam czasem zapominam o swoim, nie trzeba się tak denerwować – wyszeptał i wydobył płaza z kieszeni, nie zauważając przerażonego spojrzenia, którym obdarzyła go jego wcześniejsza wersja.
– Agalychnis callidryas – wyszeptała Marigold. Słowo to zagubione w gorącym, podziemnym powietrzu, nie umknęło uwadze Doktorów. Duża dłoń młodszego Władcy Czasu pogłaskała łopatkę dziewiętnastolatki w pokrzepiającym geście.
– Więc zamieniam się w to? W młodego staruszka rozmawiającego z żabami? – Na nos włożył okulary, a Samuel, jeżeli nie był zagubiony wcześniej, teraz definitywnie nie wiedział, jak odnaleźć się w obecnej sytuacji.
CZYTASZ
improbable dreams; doctor who
Science Fiction"Każda tworząca nas komórka pochodzi od widocznej na wieczornym niebie białej kropki, która zapewne w rzeczywistości nie świeci już od paruset lat świetlnych. I my również nie będziemy wieczni - ale z tego zdaje sobie sprawę każdy. No może niekoniec...