Prolog

1.3K 129 41
                                    

       Oświecenie umierało.

       I choć w starych ludziach tlił się jeszcze żar, jeszcze ich serca nie zapomniały o swoich ideałach i kolumnach panteonów, tak dopadł ich już marazm i nie umieli zauważyć, że zmieniły się czasy. A to one właśnie, zrzuciwszy peruki i puder, a przywdziewając niebieski frak i żółte kamizelki, gasiły powoli iskierki wieku rozumu.

       Tak już musiało być, że stare zawsze ustępuje nowym. Nowym ideałom. Nowym sztukom. Nowym bogom. Taka najwyraźniej jest kolej rzeczy na tym świecie. I działo się tak od wieków - starożytność ustąpiła barbarzyńskim plemionom i nastało średniowiecze, potem przyszedł renesans, barok; i zapewne już wtedy, dawno temu, starzy narzekali na obyczajność młodych, a młodzi - na gnuśność starych. A lata mijały dalej, ciągnąc za sobą kolejne idee i myśli, zabierając ze sobą ducha bezpowrotnie minionych wieków.

       Aż w końcu nastały nowe czasy. Zupełnie różne od swoich poprzedników. Rozum i myśl zdrowa zostały zastąpiona uczuciami, a Bóg, który dotychczas odsunął się od ludzi, zostawiając im świat takim, jakim go stworzył, powrócił i zagościł w romantycznych sercach.

       Śmiali się starzy z tych dyrdymałów i urojeń młodzieńców, z tych tkliwych panien, którym w głowie poprzewracało się od Goethego i Byrona. (Zapominając wszakże, że sami do niedawna z zachwytem czytali de Boufflersa* i, niechybnie też - choć chowając przedruki pod łóżkami lub głęboko w szafkach - Niedole Cnoty**).

       Pewnego wieczoru - a był to już początek grudnia - młody dandys, przedstawiciel właśnie tych, za którymi z niechęcią odwracały się przyprószone siwizną głowy, spacerował ulicami Paryża. Gazowe latarnie oświetlały mu drogę i barwiły na pomarańczowo poły jego płaszcza. I choć francuska zima była może łagodniejsza niż w jego ojczystym kraju, ciągle jednak nie sprzyjała nocnym spacerom. Ręce marzły, nos różowiał od chłodu. Ale przy tym wszystkim to jednak serce drżało chyba najmocniej.

       Młodemu poecie mróz zdawał się być obcy, zupełnie jakby był to kurzowy pyłek na surducie albo plama na starej koszuli, bo w myślach mierzył się z problemami o wiele wyższej wagi niż ziąb. On, twórca na emigracji, z daleka od rodzinnej ziemi, czuł, że życie z niego ucieka. Metaforycznie, co prawda, choć suchoty wcale w jego przypadku nie pomagały, ale martwił się raczej o swoje słowa. Słowa, które zdawały mu się umierać, które nie zadowalały go już tak jak dawniej. Idee, które przestawały mieć jakąkolwiek wartość i stawały się tylko krzykiem tłumu. To wszystko sprawiało, że nie mógł spać i włóczył się po nocach. Oczy mu się zapadły, policzki też. Włosy stały się rzadsze, a widok bujnej do niedawna czupryny, zaczęły zastępować coraz widoczniejsze zakola. I choć mógł być to tylko chwilowy kryzys twórczy, młodzieńcze zwątpienie, on brał to wszystko bardzo poważnie.

       Minął kościół świętego Rocha i Palais Royal i choć przez chwilę mignął mu pomysł, że być może nadszedł czas, by skręcić w rue de la Croix de petits Champs i wrócić do mieszkania, to szybko tego zaniechał. Bo gdy nadejdzie dzień i zabraknie czasu na pozbieranie myśli, pośród ludzi i zgiełku Paryża, wśród znajomych twarzy i twarzy nowych - pośród tego wszystkiego, samotniejszy się będzie sobie zdawał niż nocą, mając za towarzyszki tylko latarnie i mijających go od czasu do czasu dorożkarzy.

       Tylko tak, choć bijąc się z myślami, mógł uporządkować to, co go trapiło. I tworzyć, choć nie miał przed sobą ani papieru, ani kałamarza.

       Wiele lat później takich błąkających się uliczkami poetów, takich zagubionych w sobie nieszczęśliwców Dostojewski określi - marzycielami. I napisze o ich nieokreślonym, mętnym spojrzeniu, o bladych i pomiętych twarzach, zmęczonych i zarazem niczym się nie trudniących***. Być może będzie to prztyczek w nos dla tych duchów przeszłości, dla dusz ciągle jeszcze romantycznych, nie mogących pogodzić się z tym, że zmieniły się czasy.

       Ale tutaj, teraz, w sercu młodego Juliusza Słowackiego, romantyzm jeszcze nie umarł. I choć tliło się w nim zwątpienie, a dusza tęskniła za domem, nadal grało w nim jeszcze narastające crescendo słów, chcących z głośnym krzykiem opuścić duszę poety.

________________________________

*Stanislas Jean de Boufflers - francuski polityk i pisarz, autor m.in. Królowej Golkondy (1761), która stała się później inspiracją dla licznych oper i utworów

**Niedole Cnoty albo też Justyna, czyli Nieszczęścia Cnoty  (1791) - niezbyt cnotliwa powiastka Markiza de Sade'a

***Fiodor Dostojewski, Dziennik Pisarza, t.1

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Sep 18, 2018 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

Martwe Dusze [Słowackiewicz]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz