Rozdział 1

621 26 11
                                    

Miarowy stukot rozbijał się o szyby już od dłuższego czasu, przerywany jedynie co głośniejszym ćwierkaniem ptaków lub silniejszymi podmuchami wiatru, zmieniającymi kierunek i intensywność padania kropli deszczu, który wydłużał w ten sposób swoją wędrówkę z zasnutego szarzyzną nieba na spragnioną wody ziemię. Okrągłe kuleczki rozbijały się o niewidzialną przeszkodę, by arcyciekawie spłynąć w dół. Niektóre potrafiły utrzymywać się w tym samym miejscu dłuższą chwilę, inne, nieco większe, rozpoczynały z wolna swój upadek, by na końcu niebagatelnie przyśpieszyć, rozbijając się na mniejsze i ostatecznie zniknąć, a inne łączyły się, zupełnie jak ludzie, napotykając jeszcze inne na swojej drodze i tak razem pociągały ich w nicość. Były też takie, które w ogóle nikt by nie zauważył, tak małe i niepozorne, gdyby nie siedziało się akurat twarzą zwróconą do okna, jak to robił w tej chwili Ciel.

Od dłuższego czasu nie działo się nic ciekawego, więc obserwowanie zwyczajnej, angielskiej pogody pochłonęło go do reszty. Niebo, zasnute szarą zasłoną nie przepuszczało ani odrobiny światła, by chociaż trochę ożywić wnętrza ponurej posiadłości, którą w dzień i w nocy, spowijał specyficzny mrok towarzyszący sprawom trudnym i nierozwiązanym.

Nasycone wilgotnością powietrze niosło się z uchylonego okna wprost do fotelu, w którym wypoczywał zmęczony ledwo co zażegnanym atakiem astmy chłopiec.

Nawet nie sądził, że zwyczajne palenie przez Barda może wywołać aż tak nieprzyjemne w skutkach objawy. Wystarczyło jedynie zejść na moment do kuchni, a uczynił to tylko dlatego, że zbyt długo było cicho i spokojnie, a Sebastiana nigdzie nie było w pobliżu i chociaż dzwonił z gabinetu po filiżankę herbaty, nie doczekał się jej, co wydało mu się podejrzane. Blondyn siedział na zydlu przy uchylonych drzwiach prowadzących w głąb podwórza z niedopałkiem, przygryzając go nieśpiesznie, a widząc w progu młodego panicza, upuścił go na ziemię, zaskoczony niespodziewaną obecnością. Ciel miał nawet do siebie żal, że wystarczyło tak niewiele. Nie ukrywał, że nawet nie rozumiał dlaczego akurat teraz, przecież przebywał w zadymionych pomieszczeniach i nigdy nic takiego nie miało miejsca. A co, jeśli taka niedyspozycja zaskoczy go podczas wykonywania obowiązków Psa Jej Królewskiej mości?

Z początku miał jedynie trudności w oddychaniu, które znienacka przekształciły się w duszący kaszel i niemożność wzięcia pełnego oddechu. Sebastian, tak, jak go wcześniej nie było, tak teraz natychmiast pojawił się, jak grzyby po deszczu i zabrał go tutaj i podał lek, a teraz poczuł się niebywale senny. Sądził, że to może być skutek działania leku, który pośpiesznie został mu zaaplikowany, ale pogoda usypiała w co najmniej równym stopniu. Pocieszał się tylko, że zdążył spoliczkować demona za pozostawienie go w takim stanie i niestawienie się na poprzednie żądanie. Nie miał pojęcia, co porabiał, ale to nie było godne miana jego kamerdynera. W zamian usłyszał przeprosiny z ust swojego podwładnego i już spokojniej mógł wykasływać z ogromnym wysiłkiem rozgrzane powietrze w poły marynarki bruneta oraz uchem łowić piski pokojówki, gdy zaczął świszczeć.

Nawet nie zauważył, kiedy wraz z miarowym dudnieniem stracił czujność i zasnął, dysząc z wysiłkiem. W takim stanie zastał go jego kamerdyner, kiedy siedział w fotelu z bezwładnie zwieszoną głową do boku, przekrzywianą wstążką i uroczo zalegającym kosmykiem ciemnych włosów na czole. Demon przejechał opuszkiem palców lekko rozchylone usta, po czym wyszedł z pokoju, zostawiając w nim hrabiego, a na biurku obok słodką przekąskę w postaci puddingu malinowego i gorącej herbaty.

W tym czasie Ciel śnił o tym, czego mu najbardziej brakowało.

Smętną angielską pogodę zastąpiły przedzierające się przez drżące listowie promyki słońca w ich starym ogrodzie, w którym siedziała przy okrągłym stoliku Rachel. Na kolanach trzymałą fragment swojej robótki i uśmiechała się tak ciepło do o wiele mniejszej Lizzy, niż zdołał ją zapamiętać. Słońce odbijało się w jej włosach niemal tak samo, jak w tych jego matki, jednak z jakiegoś powodu bał się do nich podejść, tak jakby bał się, że gdy tylko się zbliży, one rozpłynął się na wietrze, wśród kołyszących się krzewów okalających park i kolorowych kwiatów, których wówczas było tutaj pełno.

Ulotność | KuroshitsujiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz