Ciasteczko?

37 2 2
                                    


Marika miała dosyć wszystkiego. Ciężkiego, dusznego powietrza, którym nie dało się oddychać. Irytująco brzęczących owadów i muszek bezczelnie pchających się do oczu. Swędzących ugryzień po komarach. Wilgotnych plam pod pachami ulubionej koszulki z Laną del Rey i strużek potu ściekających po plecach. Mdlącego zapachu przekwitłych kwiatów. Oślizgłej mgiełki unoszącej się nad niedalekimi mokradłami. Okropnego widoku starych, oblepionych nie wiadomo czym, rozpadających się i pozbawionych kończyn (a czasem głów) lalek zatkniętych wśród gałęzi namorzynów. A nade wszystko świergoczącego jak wróbelek, pełnego entuzjazmu Daryla, który biegał dookoła z aparatem w ręku, uwieczniając lalczyny cmentarz – twarzyczki ze zmętniałymi oczyma lub bez nich, rozdziawione w wyrazie wiecznego zadziwienia usteczka, kadłubki bez nóżek i rozprute brzuszki, z których wypadała gnijąca słoma. Do tego cały czas nawijał o klątwie Isla de las Muñecas – o dozorcy, który nie uratował tonącej dziewczynki, jej lalce kołyszącej się na wodzie i kolejnych, które obsesjonat sam przez lata zbierał, jego niespodziewanej śmierci (a jakże – utonął w tym samym miejscu, co dziewczynka), dziwnych odgłosach i przewidzeniach turystów... Wszystko to tonem pełnym przejęcia i zachwytu, jakby straszące z gałęzi, rozkładające się lalki i pacynki miały zapewnić Marice najlepszą rozrywkę na świecie.

Przyjedź do Meksyku – będzie ci wesoło, nie tylko w Dzień Zmarłych, pomyślała z rosnącą irytacją dziewczyna, drapiąc się po ugryzieniu komara na ręku i ponuro przyglądając Darylowi zawieszonego w trybie robienia zdjęć pod najlepszym kątem. O ile dała radę znieść przeraźliwie radośnie obchodzony Dia de Muertos - domy ozdobione żółciutkimi nagietkami i aksamitkami, kościotrupich przebierańców na ulicach, kolorowe ołtarze ze świecami i owocami, sprzedawane na straganach upiorne zabawki i słodkie szkieleciki, czaszeczki i trumienki z masy cukrowej, czekolady i marcepanu, tak Wyspa Lalek przebrała miarkę. Marika doszła do smutnego wniosku, że jej chłopak jest psychiczny. Bezapelacyjnie. A co gorsza, utknęła z nim na tej przeklętej wysepce aż do wieczora, kiedy to przypłynie po nich kwiecistą łodzią trajinera niejaki Chico (który wcale nie wyglądał jak , lecz dzięki sumiastym wąsom jak drugi z braci Marx - Graucho). Do wieczora! O kilku batonikach proteinowych i butelce wody mineralnej.

- Głodna jestem – zamarudziła, gniewnie wciskając ręce w kieszenie szortów i patrząc na kucającego pod drzewem Daryla wzrokiem konającego łabędzia. – I gdzieś bym usiadła.

Chłopak, zajęty fotografowaniem toczonej pomarańczowym grzybem marionetki o poplątanych sznurkach, wymamrotał coś o sklepiku w dawnym domku dozorcy, pokazując głową (bo ręce miał zajęte) mniej więcej właściwy kierunek. Doprawdy. Marika prychnęła i odwróciła się do niego plecami. Ze wzrokiem utkwionym w ziemi porośniętej rozbuchaną roślinnością, by przypadkiem nie widzieć kolejnych lalczynych maszkar – prócz tych, które zdążyły już spaść z gałęzi i rozkładać się w obrzydliwych kopczykach, ruszyła na przełaj na skraj wysepki. Rzeczywiście, kiedy Chico przybił do zapadającej się przystani, po prawej mignął jej niewielki, skryty wśród zieleni kolorowy domek z uchylonymi okiennicami. Że też komuś opłacało się otwierać sklepik dla tej garstki turystów, która docierała na Wyspę Lalek. Dziś wydawało się, że są z Darylem na Isla de las Muñecas zupełnie sami. Nie licząc lalek, oczywiście.

Były domek dozorcy nie rozpadał się aż tak bardzo – przynajmniej w kontraście do makabrycznej kolekcji, która rozsiadła się po okolicznych drzewach i płotach. Miał żółte ściany, czerwoną dachówkę i niebieskie okiennice – pogrążony w depresji i obsesji Julian Santana Barrera załamałby ręce, widząc, co sklepikarz uczynił z jego samotni. Przez zachęcająco uchylone drzwi dobiegał kuszący zapach kawy i słodkości.

Ciasteczko?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz